ROCCO I JEGO BRACIA. Kiedy nawet i święci nie zmienią tego świata…
„Dobre sprowadza złe, złe sprowadza dobre” – pisał jeden francuski encyklopedysta i zdanie to perfekcyjnie oddaje główny motyw swoistego opus magnum Luchina Viscontiego. Rocco i jego bracia to przede wszystkim porywająca historia dwóch braci, „świętego” Rocca (Alain Delon) i autodestrukcyjnego, „szatańskiego” Simone (Renato Salvatori), którzy, prowadzeni personalnymi przekonaniami, doprowadzają do upadku rodzinnych wartości, do tragedii będącej udziałem każdego z członków familii. Wprowadzenie „femme fatale”, nutka kina bokserskiego czy inspiracja włoskim neorealizmem to tylko część elementów składających się na dzieło maestra znad Tybru. Z cierpliwością wyczekujemy kolejnych wydarzeń; reżyserowi nie jest śpieszno, postać Delona tylko z pozoru wydaje się błaha, a film oglądamy wyłącznie dla wulkanicznej dawki nieczystych emocji.
Nieczystych, bo daleko im będzie do tych związanych ze świętością. Nieczystych, ponieważ grzesznych – rodzina Parondich w żadnym wypadku nie okaże się tą z bajki, wyrozumiałą, pełną dobrodusznej atmosfery. Wszystko tu całkiem na opak, pogmatwane, ba, fałszywe! Bo przecież film zaczyna się w momencie praktycznie tragicznym – synowie wraz z matką przyjeżdżają do jednego z braci, szukają schronienia, poszukują ludzi dobrego słowa. Tych, którzy ich przyjmą; którzy pozwolą przetrwać w powszechnej nędzy targającej umysły niewinnych Włochów. Najstarszy syn niby chce dobrze dla pani Rosarii, ale aktualnie ma na głowie kogoś zupełnie innego – niedługo bierze ślub z Ginettą (Claudia Cardinale), zatem przebywa u niego rodzina przyszłej małżonki. Miejsca brak, więcej gości nie przyjmujemy. Matka rodu Parondich lamentuje i płacze, gospodarz jest za mało asertywny, druga rodzina traktuje tytułową familię niczym obcych. Witamy w bezdusznych Włoszech, kraju, gdzie liczy się przetrwanie i własna krótkowzroczność. Ach, koszmarnie to brzmi. Luchino, miejże litość!
W tej epopei są momenty smutne i wesołe. Tragiczne i kolorowe. Wspaniałomyślne dla rodziny, jak i ją druzgoczące. Parondim się nie poszczęściło, przyszło im żyć w latach, gdzie trudno nawet o chleb. Matka jest już podstarzała, ciężko jej będzie o pracę. Simone zaczyna boksować – chociaż na ringu nie potrafi być wystarczająco silny, zaczyna osiągać pierwsze sukcesy. Zarabia dla rodziny; tego przecież wymaga wszelaka zwyczajowość, włoskie konwenanse. Następnie poznaje Nadię, swoistą „femme fatale”. Simone kocha Nadię, choć to miłość niewdzięczna, pełna przemocy fizycznej i psychicznej. Natomiast Nadia, jak to panna (nieco) lekkich obyczajów, pragnie przyjemności, kolejnej znamiennej przygody, którą po jakimś czasie skwituje słowną „bastą”. Zakompleksiona, zagubiona, zacznie zmieniać stosunek do życia po niby to nieistotnym spotkaniu z Rocciem.
Rocco Parondi jest głównym bohaterem epickiej historii Luchina Viscontiego. Z początku zblazowany, utrzymuje się na drugim planie, jego nieoczywista postać rzuca się w oczy tylko i wyłącznie dzięki rysom Alaina Delona, francuskiej legendy. Są tacy aktorzy, którzy na ekranie od początku będą widoczni, nawet, kiedy ich znaczenie w danym tytule jest naprawdę niewielkie. Włosi mają Marcella Mastroianniego, Hiszpanie Fernanda Reya, a my, Polacy? Może Bogusław Linda? Janusz Dorosiewicz mówił, że kiedy Linda „znajduje się na planie filmowym, w świetle reflektorów, staje się gwiazdą”. I to samo właśnie jest z Delonem – triumfuje na ekranie od samego początku, gdy nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Wytłumiony, przyczajony z tym swym lodowatym spojrzeniem, dopiero zamierza wyskoczyć z ukrycia. Gdy z wzajemnością zakochuje się w Nadii, wychodzi na pierwszy plan. Ten czuły młodzieniec zrobi wszystko, by uchronić ukochaną przed bestialskim Simone; ale, niestety, zrobi jeszcze więcej, by zachować rodzinne stosunki w jak najlepszym stanie.
W ostatniej scenie, kiedy obowiązki głowy rodziny zostają scedowane na Cira, prawdopodobnie najrozsądniejszego z braci, wypowiada on właśnie takie kultowe zdanie: „Rocco jest świętym, ale tacy nie zmienią świata”. W swych czynach Rocco faktycznie okazywał się godny czci przysługującej biblijnej postaci. Kiedy rodzina go potrzebowała, a Simone stał na krańcu kolejnej z licznych przepaści, postanowił spróbować swych sił w boksie. Rzecz jasna, górował nad przeciwnikami, jednak jego postawa okazała się wyłącznie suicydalna, zarówno dla jego osobowości, jak i chwilami… samej rodziny! Całe uczucie wobec Nadii, czyste i w szczególności szczere, poświęcił dla Simone. Starszy brat w hierarchii Rocco stał wyżej, tym bardziej starszy, wszelkie personalne pobudki starał się traktować jakby odgórnie, z wyższością, bo przecież dobro rodziny i jej imię powinny pozostać nieskalane…
Od początku do końca zachowanie to jest dla nas zgoła nieczytelne, ale końcowy wybór Rocca nie powinien nikogo zaskoczyć. Kiedy Simone doprowadza do tragedii, będącej jakby cezurą iluzorycznych „dobrych czasów rodziny”, budowanych na kłamstwie, trwodze i niedziałających sprawnie relacjach, jego młodszy brat wciąż kluczy i szuka rozwiązania nieprzyjemnych okoliczności. Doprowadza do swojego upadku, bo ostatecznie poświęca pozostałości jakiegokolwiek własnego szczęścia. Rocco Parondi nieświadomie pragnął być świętym. Prowadząc surowy, ascetyczny tryb życia, doprowadził do osobistej klęski. A co jest w tym bardzo absurdalne? Gdy Nadia pomału okazywała się kobietą fatalną Simone, tak to wszelaka duma, od środka zniszczyła Rocca. Chciał dobrze, ale wszystkie dotychczasowe wydarzenia doprowadziły do nieszczęśliwych implikacji.
Luchino Visconti manewruje między prawdą a fałszem, między dobrem a złem, między wolą a uczuciową obojętnością, a panorama Mediolanu służy mu niczym stosownej jakości płótno. Stawia kolejne kreski, obrazuje społeczność, rodzinę, poszczególnych mieszkańców. Robi to w sposób niewiarygodnie prawdziwy. Tak, to ten przypadek, gdy osiągnięta została najwyższa próba.