search
REKLAMA
Recenzje

RIPLEY. Elegancki urok oszustwa [RECENZJA]

„Ripley” z udziałem Andrew Scotta to wysmakowana adaptacja. Serial jest dostępny na Netfliksie.

Michał Kaczoń

4 kwietnia 2024

REKLAMA

Ripley, czyli miniserial Stevena Zailliana będącego reżyserem i autorem scenariusza na bazie powieści Patricii Highsmith z 1955 roku, to niezwykle wysmakowana, ciekawa i pełna elegancji adaptacja historii, która potrafi zaskoczyć, nawet jeśli znamy film z udziałem Jude’a Lawa i Matta Damona, nominowany do pięciu Oscarów. Oceniam nową produkcję Netflixa.

Thomas Ripley to postać, która powstała w głowie amerykańskiej autorki Patricii Highsmith i towarzyszyła jej w pięciu tomach poczytnych powieści. Urokliwy oszust, który swoim wdziękiem i sprytem potrafi omamić i „zbajerować” innych ludzi, zawładnął umysłami scenarzystów Hollywood, którzy kilkakrotnie przenosili historie o Ripleyu na wielki ekran. Najsłynniejszą z nich jest oczywiście adaptacja Anthony’ego Minghelli z 1999 roku, która została nominowana do pięciu Oscarów i tej samej liczby Złotych Globów. Nowa wersja, choć bazuje na tym samym materiale źródłowym, czyli powieści Utalentowany Pan Ripley, znacząco różni się od wizji brytyjskiego reżysera, poprawiając w zasadzie każdy element tamtej dość przeciętnej adaptacji. W ramach kronikarskiej powinności dodam też, że serial powstał pierwotnie na zlecenie telewizji Showtime, ale finalnie trafił do katalogu platformy Netflix, gdzie właśnie odbyła się jego premiera.

„Ripley”: Powolny, ale smakowity

Historia Thomasa Ripleya rozpoczyna się w Nowym Jorku na początku lat 60., gdzie główny bohater utrzymuje się z serii drobnych i nieco większych oszustw. A to odbierze czyjąś wypłatę, która przyszła pocztą, a to oszuka kogoś, podając się przez telefon za pracownika banku. Gdy nieprzypadkowo trafi na niego prywatny detektyw, który składa mu propozycję nie do odrzucenia w imieniu bogatego właściciela stoczni, bohater nawet chwili się nie waha, dostrzegając kolejną okazję do łatwego zarobku. Właściwa akcja zaczyna się jednak we Włoszech, do których wyrusza Tom, by spotkać tam syna swojego pracodawcy i namówić go na powrót do domu. Szybko jednak orientujemy się, że Ripley przyjechał do pięknej Italii we własnych celach.

Akcja pierwszych odcinków toczy się niespiesznym tempem i powoli wprowadza widza w opowiadaną historią. Z początku stanowi to pewną przeszkodę w złapaniu odpowiedniego rytmu, ale warto wynotować, że wiele z elementów, które oglądamy w pierwszych odcinkach, będzie stanowiło podstawę dla ciekawych wizualnych żartów, które będziemy potem dostrzegać przez całą produkcję. Tym, co sprawiało mi trudność na początku, była nie tylko powolna narracja, do której później się przyzwyczaiłem, a nawet zacząłem hołubić, co pewne nieścisłości scenariuszowe, które straszliwie kłuły mnie w oczy. Dość powiedzieć, że w trakcie seansu pierwszego odcinka musiałem aż napisać do znajomej, pomstując na kretyński dialog, który doprowadził mnie niemal do szewskiej pasji. Bohater najpierw mówi bowiem, że „nie wie, gdzie obecnie jest jego syn”, by po dosłownie kilku sekundach podać rozmówcy niemal jego dokładny adres. Ta linijka znacząco podniosła mi ciśnienie, bo miałem poczucie, że bardzo łatwo można było ją poprawić, nie czyniąc z bohatera ani widza kretynów.

Na szczęście im dalej w las, tym lepiej, i każdy kolejny odcinek oglądało mi się z coraz większym zaangażowaniem. Przy tym muszę przyznać, że za najlepsze odcinki uważam te z numerami pięć (Lucio) i osiem (Narcissus). Ten pierwszy za sposób umiejętnego budowania napięcia w trudnych relacjach dwójki ludzi oraz za ciekawe (metaforyczne) zaciskanie liny na szyi bohatera, który zaczyna miotać się i popełniać błędy. Odkrycie ludzkiej strony dość oziębłego i ukrywającego swoje emocje bohatera było bardzo ciekawym doznaniem. Drugi, ze względu na pewną zmianę stylistyczną, brawurową i odważną scenę otwierającą oraz niezwykle umiejętne domknięcie całej historii.

„Ripley”: Mrocznie, ale z humorem

Wyjątkowo ciekawy jest styl serialu Stevena Zailliana. Skąpane w czerni i bieli kadry, stonowana muzyka, piękna architektura, zabawa światłem i cieniem oraz liczne odniesienia do malarstwa oraz samego życia włoskiego malarza Caravaggia stanowią zręby stylistyczne produkcji. Ripley bywa też nieco mroczny i krwawy, a chwilami niemalże groteskowy (sceny z łodzią), ale twórcy umiejętnie balansują te momenty, kilkakrotnie racząc nas niewymuszonym humorem. Na szczególną pochwałę zasługują niektóre, serwowane deadpanem, dialogi, które potrafią silnie rozbawić. Piękne są też smaczki i drobne mrugnięcia okiem. Jak fakt, że w jednym z odcinków pojawia się pewien dobrze znany aktor, który w przeszłości wcielał się w postać Ripleya w jednym z filmów, które powstały na bazie książek Highsmith.

„Ripley” – recenzja. „On jest dobrym człowiekiem”

Największą gwiazdą serialu jest oczywiście Andrew Scott, który wcielił się w głównego bohatera z werwą, ogładą i szeroką gamą skrzętnie skrywanych uczuć. To w zasadzie jego zachowanie i umiejętna gra z oczekiwaniami innych niesie ten serial do przodu, pozwalając nam cieszyć się z kolejnych odcinków i elementów fabuły. Sposób zachowania Toma zmienia się wraz z trwaniem historii i ciekawie ogląda się, jak powoli dokonuje się jego przemiana w coraz bardziej pewnego swoich umiejętności człowieka, który doskonale potrafi rozstawiać pionki. Andrew Scott jest jak zwykle znakomity i jego Tom zwyczajnie przykuwa nas do ekranu.

Warto jednak pochylić się także nad innymi bohaterami tej historii. W szczególności nad Eliot Sumner, wcielające się w postać Freddiego Milesa. To postać trzeciego planu, która jednak ma wielki wpływ na fabułę, a na dodatek emanuje z ekranu bardzo specyficzną energią, odczuwalną już od pierwszej sceny, w której się pojawia. Zatrudnienie niebinarnej osoby aktorskiej w tej roli stanowiło castingowy strzał w dziesiątkę, gdyż właśnie ta nieumiejętność sklasyfikowania Freddiego pozwala nam zrozumieć niepewność i obawy, które bohater wywołuje w samym Ripleyu. Jak gdyby poprzez swój wybór osoby aktorskiej twórca pozwolił widzowi poczuć się jak główny bohater i zrozumieć targające nim sprzeczne emocje. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Freddie jest równocześnie zalotny i kokieteryjny, nieco bufonowaty i nadmiernie pewny swego, i dlatego właśnie z tego powodu tak działa na nerwy głównemu bohaterowi. Swój pozna swego, chciałoby się rzec i Ripley nie tylko wyczuwa w nim konkurencję, co jeszcze czuje, że może przegrać z Freddiem, grając z nim we własną grę. Miles jest najważniejszym bohaterem odcinka piątego, który uważam za najlepszy w całym serialu, właśnie z powodu nietypowej relacji obu panów oraz wzajemnej nici przyciągania i odpychania, którą ogląda się z ekscytacją.

Dobrze wypada Johnny Flynn jako Dickie. Jest odpowiednio pewny siebie i zapatrzony we własne zachcianki, by nie dostrzec, że ktoś może chcieć go wykorzystać. Choć muszę przyznać, że brytyjskiemu aktorowi brakuje momentami nieco luzu i charyzmy, które emanowały z Jude’a Lawa w wersji z 1999 roku (jego rola była chyba zresztą najlepszym elementem tamtego filmu). Niezła jest Dakota Fanning, która w wiarygodny sposób ogrywa swoją postać, choć celowo używa do tego dość ograniczonych środków wyrazu. Mimo wszystko rozterki i zachowanie Marge są dla nas zrozumiałe. Świetny jest za to Maurizio Lombardi jako inspektor Ravini, umiejętnie operujący słowem i potrafiący stworzyć nietypowy nastrój samą swoją obecnością w pomieszczeniu. Nie bez powodu też większość scen z jego udziałem ma doskonały humorystyczny timing, dzięki któremu można parokrotnie wybuchnąć gromkim śmiechem. Włoski aktor wielokrotnie kradnie scenę dla siebie swoimi ripostami i ogólnym stylem bycia.

„Ripley”: oceniam serial Stevena Zailliana

Netflix po raz kolejny miło mnie zaskoczył. Niemal równo rok temu zachwycałem się serialem Awantura, który finalnie okrzyknąłem tytułem roku 2023. Nie wiem, czy podobny los czeka Ripleya, ale teraz, na świeżo po seansie, jestem zwyczajnie zachwycony. To wyborny, miodny serial, który oglądało mi się z nieskrywaną przyjemnością, gdy już wgryzłem się w jego rytm i styl. Produkcja pozwoliła mi rozsmakować się w swoich dopieszczonych elementach i chłonąć powolnie rozwijaną historię. Payoffy przedstawionych sytuacji są satysfakcjonujące, a rozwiązania fabularne wiarygodne. Aktorzy wybornie sprawdzają się w swoich rolach, a ich dialogi w wielu językach zwyczajnie brzmią smakowicie. Niemal wszystko jest w tym serialu dopięte na ostatni guzik, a niektóre rozwiązania są jak szyte na miarę, tak umiejętnie spinają się ze sobą. Oglądanie Andrew Scotta to po raz kolejny czysta przyjemność, ale inne decyzje castingowe przysporzyły mi równie silnych wrażeń.

Twórcy zapowiedzieli, że choć Ripley zaplanowany jest jako zamknięta historia, opowieść posiada potencjał, by rozwinąć się dalej. W końcu istnieją jeszcze cztery tomy oryginalnych powieści, z których motywów można czerpać garściami. Muszę przyznać, że z wielką chęcią zobaczyłbym dalsze losy Toma, być może skupiające się na jego podróżach po innych krajach Europy, w których równie silnie co tu podziwia kulturę, pozostawiając po sobie krwawe ślady. W trakcie seansu nabrałem ochoty nie tylko poznać dalsze losy bohatera, ale też zapoznać się z oryginalną powieścią. To, co nie udało się w filmowej adaptacji z 1999 roku, która wydała mi się toporna i nieprawdopodobna, świetnie wybrzmiało w wizji Stevena Zailliana. Jeśli więc tamta adaptacja mogła zostać nominowana do pięciu Oscarów, Ripley Stevena Zailliana powinien otrzymać wszystkie Emmy i Złoty Glob. To zwyczajnie wyborny, smakowity i elegancki serial! Koniecznie.

Michał Kaczoń

Michał Kaczoń

Dziennikarz kulturalny i fan popkultury w różnych jej odmianach. Wielbiciel festiwali filmowych i muzycznych, których jest częstym i chętnym uczestnikiem. Salę kinową traktuje czasem jak drugi dom.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA
https://www.perkemi.org/ Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor Slot Gacor 2024 Situs Slot Resmi https://htp.ac.id/