RICK I MORTY – SEZON 5. Popkulturowa jazda bez trzymanki z morałem
Zakończył się kolejny – 10-odcinkowy – sezon Ricka i Morty’ego. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem samego serialu, który bawi się formą i licznymi nawiązaniami do kultury popularnej, podejmuje grę z widzem i fanami, dając w zamian mnóstwo funu. Daje także chwilę na refleksje, zastanowienie się nad pewnymi rzeczami i pokazanie, że gdyby nie jedno tragiczne wydarzenie z przeszłości, Rick Sanchez nigdy nie stałby się Rickiem Sanchezem, jakiego znamy. Typowy filmowy trop, ale jakże dobrze rozegrany przez twórców. Niestety produkcja nie oferuje tym razem nic ponad to.
Zakończył się kolejny – 10-odcinkowy – sezon Ricka i Morty’ego. Muszę przyznać, że jestem pod dużym wrażeniem samego serialu, który bawi się formą i licznymi nawiązaniami do kultury popularnej, podejmuje grę z widzem i fanami, dając w zamian mnóstwo funu. Daje także chwilę na refleksje, zastanowienie się nad pewnymi rzeczami i pokazanie, że gdyby nie jedno tragiczne wydarzenie z przeszłości, Rick Sanchez nigdy nie stałby się Rickiem Sanchezem, jakiego znamy. Typowy filmowy trop, ale jakże dobrze rozegrany przez twórców. Niestety produkcja nie oferuje tym razem nic ponad to.
Pytaniem nie jest, czy był to dobry sezon, bo niewątpliwie był. Pytanie, czy był to sezon, który popchnął fabułę do przodu? Czy był to sezon, który zmienił coś w dynamice postaci? Czy może był to zbiór niezwiązanych ze sobą skeczy, które co prawda bawią, ale nie wnoszą zbyt wiele do rozwoju fabuły? Niestety mam wrażenie, że ostatnie pytanie idealnie oddaje to, co działo się na przestrzeni piątego sezonu. I nie zrozumcie mnie źle. Obejrzenie go sprawiło mi dużo radości, szczególnie poprzez nawiązania do chociażby do takich filmowych klasyków jak Hellraiser czy Samuraj Jack – kultowej kreskówki od Cartoon Network, ale pod powierzchnią niestety nie dzieje się zbyt wiele. To po raz kolejny rozstania i powroty tytułowych bohaterów, które tak naprawdę nie mówią nam nic nowego o postaciach ani nie prowadzą do ich dalszej ewolucji. Tak, Rick Sanchez się zmienił, ale to dalej samolubny, myślący tylko o sobie geniusz. I nie zmieni tego nawet finałowa scena, która pokazuje, że jedno wydarzenie może zmienić los całego wszechświata w wyniku efektu motyla.
Bez wątpienia podoba mi się, że twórcy nie powstrzymują się przed niczym, dzięki czemu otrzymujemy międzywymiarowy, kosmiczny nonsens, który ma widzowi tak dużo do zaoferowania w ciągu tych dwudziestu paru minut odcinka, że trudno jest wyważyć elementy komediowe, dramatyczne i do tego zwrócić uwagę na wszystkie nawiązania. Momentami można odczuć przesyt tym wszystkim i zatęsknić za klasycznymi przygodami tytułowej dwójki, gdzie jedynym problemem był wężowy jazz. Dla mnie w tym sezonie było wszystkiego zdecydowanie za dużo. Nie wiem, czy to wina nowej ekipy, która chce pokazać, że dobrze odnajduje się w świecie nawiązań do różnych elementów popkultury, czy tego, że produkcja otrzymała zamówienie na kilka sezonów naprzód, przez co twórcy mogą robić absolutnie wszystko, na co mają ochotę.
Największy problem nowego sezonu dotyczy tego, że jest praktycznie nie do zapamiętania. To świetna zabawa, którą pamiętamy przez maksymalnie tydzień, po czym kolejne odcinki odchodzą w zapomnienie. Zabawa jest przednia, jednak nie pozostaje w pamięci widza nic ponad to, że przyjemnie spędził czas przed ekranem komputera. Z perspektywy kolejnych sezonów takie podejście mi się nie podoba, gdyż nie chciałabym, by kolejne epizody były niezwiązanymi ze sobą skeczami, które bawią, a następnie znikają z pamięci. Kiedy dyskutowałam o serialu, zdałam sobie sprawę, że prawie nie pamiętam, o czym był ten sezon. A przecież to tylko kilka odcinków. Jeśli taki jest pomysł, że dostaniemy jedynie dużo akcji, nawiązań do popkultury oraz dziwacznych zwrotów akcji, to nie jestem do końca przekonana, czy dalej chcę się zagłębiać w świata Ricka i Morty’ego.
https://www.youtube.com/watch?v=8A9-7eZULn0
Na szczególną uwagę zasługuje odcinek ze złym Mortym, który jest miłą odmianą i prawdziwym powiewem świeżości w stosunku do tego, co prezentuje cały sezon. Myślę, że pomysł na zmianę punktu wyjścia całej historii – nie zdradzając zbyt wiele – jest dość ciekawy, o ile twórcy zechcą pójść dalej tą drogą. I nie dlatego, że był to dobry odcinek. Był to wręcz jeden ze słabszych epizodów w tym sezonie, jednak wreszcie dostaliśmy w nim jakąś historię, która popycha do przodu fabułę wśród całego pure nonsensownego szaleństwa. Mam jednak nieodparte wrażenie, że Rick z wymiaru C-137 dalej będzie Rickiem Sanchezem, którego dobrze znamy. Przez to cała dramaturgia wprowadzona w finałowym odcinku tak naprawdę nie wpłynie w znaczący sposób na historię, którą oglądamy.
Czy potajemnie liczyłam na dodatkowy epizod z Christopherem Lloydem w roli głównej? Pewnie, że tak. Ale jak głosi powiedzenie: nie można mieć wszystkiego. Mimo to uważam, że taki sposób promowania finałowych odcinków był niezwykle przemyślany i stanowi ciekawy dodatek do uniwersum.
Finalnie sezon piąty był w porządku i niestety nic ponad to. Bardzo się zawiodłam, bo choć liczyłam na coś szalonego, otrzymałam szaleństwo bez ładu i składu. To brak dalszego rozwoju bohaterów, zarówno jako postaci, jak i jako rodziny. To po raz kolejny wałkowanie tego samego motywu rozstania pomiędzy Rickiem i Mortym, który tak naprawdę nie pozwala na ich dalszy rozwój. Oczywiście, dzięki wronom Rick z odcinka Rickmurai Jack staje się dużo bardziej empatyczny, ale za chwilę widzimy, że ich nauki tak naprawdę niewiele mu dały. Nie wiem, czy to wina samych twórców, czy nowej ekipy, czy może oczekiwań po stronie samych widzów. Sezon piąty jest dalej dobry, ale myślę, że przez najbliższe dni szybko o nim zapomnę.