search
REKLAMA
Archiwum

REVOLVER (2005)

Iwona Kusion

23 września 2017

REKLAMA

Kwestią dyskusyjną może pozostać to, czy Green jest w więzieniu, czy kiedykolwiek tam był. Oczywiście – jego więzieniem jest jego słabość, jego alter ego. Nie wydaje mi się raczej prawdziwe natomiast, aby kiedykolwiek znalazł się za kratkami, w rozumieniu budynku, w jakim przebywają skazani. To bowiem tu poznaje Aviego i Zacha, mistrzów gry. Tyle że oni nie istnieją, zatem nie może też istnieć więzienie, z którego tak łatwo znikają, a strażnicy nie mogą szukać kogoś, kogo nigdy nie było. Ci dwaj to wytwory wyobraźni Greena, mające za zadanie pomóc mu zabić pana Golda. Oczywiście istnieją też realni wrogowie – przyjmijmy, że takim jest niejaki Macha (postać nieźle odtwarzana przez Raya Liottę). Green przekonuje go, iż tak naprawdę to on jest Goldem (co jest proste, jeżeli pamiętamy o słowach Aviego, stwierdzających, że wróg jest w każdym z nas, Gold zatem to personifikacja najgłębszej słabości), a ten doprowadzony do ostateczności popełnia samobójstwo. Zło zostaje unicestwione. Zarówno to prawdziwe, jak i to odzwierciedlające naturę każdego człowieka. I to wydaje się stanowić puentę owego dzieła, czyli to, z czym do czynienia mieliśmy chociażby w Jądrze ciemności, tyle że tym razem w oprawie gangsterskiej – zatem każdy kiedyś musi stanąć ze swym demonem twarzą w twarz. Green robi to, dobrowolnie wchodząc do windy, w której to znajduje się Gold…

Zarzut o nielogiczność fabuły jest zatem absurdalny, to nie Lynch, gdzie bazować należy przede wszystkim na interpretacjach. Interpretacje w Revolverze są wyłącznie dodatkową atrakcją, bliżej dziełu Ritchiego do zabawy w kino, jaką wciąż prowadzi Tarantino. Niestety, bez jego lekkości, trafności i inteligencji, a jednak na dobrej drodze ku temu. Trudno Revolverowi odmówić spójności, ba, o ile początkowo Ritchie wprowadza widza w błąd, to dość szybko rozwiązuje wszelkie wątpliwości, czyniąc fabułę nad wyraz klarowną. Fabułę uzupełnioną znakomitą oprawą wizualną, momentami niezłego humoru i świetnym aktorstwem. Jest też oczywiście nasączenie symboliką, pojawia się wiele elementów, w których można się rozsmakować, które chociaż nie zmieniają wiele w rozumieniu fabuły, znacznie ją wzbogacają, pozwalając na głębszą interpretację tego kina wyłącznie rozrywkowego. Tak też uzasadnienie ma nazwisko, jakie nosi Jack, uzasadnienie ma motyw gry w szachy czy też moment, kiedy Ritchie odwołuje się do mitologii, zatrzymując windę między 12. a 14. piętrem. Można pobawić się w rozszyfrowanie tego wszystkiego. Można także pokusić się o interpretowanie poszczególnych elementów składowych, o refleksję nad tym, jaka postać odzwierciedla jaką cechę charakteru, albowiem wszystkie są kreślone wyraźnie i pewnie, osadzone w świecie, gdzie dokonuje się retuszu rzeczywistości, poprawia ją wizualnie i pozwala na odbieranie w sposób intensywny.

Samo osadzenie schizofrenika w światku gangsterskim idealnie koresponduje z przedmiotem jego obsesji, wprowadzającym go w stan rozdzielania osobowości. Pan Gold dla owego środowiska jest reprezentatywny. Każdy ma go w sobie, bowiem jest to enklawa ludzi, gdzie dominującą rolę spełniają władza i pieniądze. To o nie się gra, do nich dąży, je chce zatrzymać, odebrać konkurencji, dla nich zabija. Pan Gold jest tym, kto budzi strach, kto pociąga za wszelkie sznurki. Kto zaś będzie panem Goldem i kto pozwoli mu się zdominować zależne jest od tego, kto akurat dysponuje najbardziej pożądanymi atrybutami – zatem złotem, pod postaciami narkotyków, stosu banknotów, uzyskiwanych na drodze morderstwa, oszustwa, wygranych poprzez hazard. Gold to pan Hyde, ciemna strona ludzkiej natury, wygrywający nad doktorem Jekyllem. Istnieją różne sposoby na to, aby Hyde został uśmiercony, jednym z nich jest oczywiście samobójstwo, ale czy sprytny kanciarz nie zna innego wyjścia, aniżeli to preferowane przez romantyków? Faktycznie, w opowieści nie ma niczego nowego, jest to temat poddawany eksploatacji już wielokrotnie, dlatego aby raz kolejny nie wyzyskiwać wtórnej historii, podając ją we wtórnej oprawie, należało uatrakcyjnić tę ostatnią i wbrew części głosów uważam, że udał się ów zabieg w stopniu wysoce zadowalającym.

Kilkakrotnie wspomniałam o dobrym aktorstwie, które stanowi dodatkową atrakcję – ot, kolejny diamencik, ślicznie błyszczący.

Oczywiście Ritchie zatrudnił ponownie Jasona Stathama, o którym twierdzi, że chociaż go nie lubi, nie ufa mu i zdecydowanie jako gracza w szachy nie szanuje, to świetnie się z nim pracuje. Statham i tym razem sprostał wymaganiom reżysera, chociaż bardziej aniżeli gra po prostu JEST na planie. Cóż, taka kreacja, której przeszarżowanie byłoby zdecydowanie szkodliwe. Na znacznie więcej mógł sobie pozwolić natomiast Ray Liotta, z którym to reżyser Revolveru od dawna pragnął coś nakręcić. Została mu powierzona rola Machy, gangstera, który wciąż przesiaduje w solarium, co daje już pewne wskazówki odnośnie jego osoby. Twardziel, korzystający z „uroków” sztucznego słońca, jest postacią słabą. Lubi okazywać złość, wpadać w furię, jednakże tylko w momentach, w których czuje się bezpiecznie. Gdy przychodzi mu stanąć twarzą w twarz z własnym strachem, na marchewkowej twarzy pojawiają się łzy, zapowiadające jego niechlubny koniec. Liotta spisał się bardzo dobrze, tworząc wizerunek gangstera, jakże odległy od tego, z jakiego go pamiętamy dzięki mistrzowskiemu filmowi Scorsese, zatem postaci Henry’ego Hilla. Tu jest parodią samego siebie.

Trzecią z sylwetek szkicuje André Benjamin, współzałożyciel i jednocześnie połowa zespołu Outkast. Wypada nad wyraz przekonująco, czy to jako miłośnik golfa, mistrz szachownicy, bezwzględny egzekutor długów, czy nauczyciel, pozwalający Greenowi wydostać się z pułapki, w którą ten wpadł. Oczywiście reszta obsady spisuje się równie dobrze, a na uwagę zasługuje zwłaszcza Vincent Pastore, odgrywający rolę drugiego, obok Zacha, psychoterapeuty głównego bohatera, Tom Wu jako wybuchowy Lord Jim, który stawia warunki, a nie o nich dyskutuje, oraz Mark Strong – zabójca Sorter, który nigdy się nie myli, bez zmrużenia okiem potrafiący urządzić rzeź, a przy tym wyglądający rzecz jasna jak niepozorny księgowy… Konglomerat barwnych postaci, będących kalkami wielu podobnych, nieraz  przewijających się przez kino na przestrzeni całej jego historii, a jednocześnie burzących ustalone wzorce, stanowi miłą atrakcję. Czy można się nie uśmiechnąć, gdy profesjonalny zabójca stwierdza, że porażka została mu przepowiedziana?

Film zatem polecam, może w formie propozycji zapomnienia na pewien czas o negatywnym odbiorze dzieła przez znaczną część publiczności, który można tłumaczyć w sposób, w jaki Ritchie tłumaczy, czym może być Gold, a tłumaczy to zjawisko zbiorową halucynacją. Zatem obejmijmy chwilową amnezją wszelkie reprymendy wystosowane względem najnowszego tworu Ritchiego i pozwólmy sobie na delektowanie się wyśmienitą oprawa wizualną Revolveru, tańczącą w głowie muzyką, przypominającą kompozycje Ennia Morricone, cudownymi, często przerysowanymi kreacjami aktorskimi, pamiętając przy tym, iż to wszystko to lśniący diament, piękny, ale nie mający żadnych właściwości magicznych. Pozwólmy zatem, aby lśnił, a my a my delektujmy się tym blaskiem…

Shine on You crazy diamond !

Tekst z archiwum film.org (04.03.2006).

REKLAMA