Resident Evil – Filmowe gry komputerowe
W ostatnich latach powstaje coraz więcej filmów bazujących na grach. I większość kończy z mizernym skutkiem – przyczyny takiego stanu rzeczy omówiłem zresztą w felietonie. Choć ten twórczy romans kina i gier wideo trwa już od lat dziewięćdziesiątych, aż nie chce się wierzyć, że na jego podstawie powstała zaledwie jedna dłuższa seria filmów, regularnie i z konsekwencją kontynuowana. Reszta filmów o grach mających zapędy do powołania kilku sequeli kończyła zwykle na dwóch częściach.
Wypada zatem zadać jedno pytanie: co takiego jest w marce Resident Evil, że wciąż z powodzeniem oglądamy jej kolejne odsłony – i to zarówno filmów, jak i gier?
Wszystko zaczęło się w marcu 1996 roku. Wtedy to firma Capcom, międzynarodowy deweloper branży gier z siedzibą w Japonii, wypuściła na świat grę Resident Evil. Nie dla wszystkich jednak kojarzona jest tym tytułem – w samej Japonii gra ukazała się jako Biohazard. Projekt nadzorowany był przez dwóch twórców: Shinji Mikamiego (reżysera) oraz Tokura Fujiwaraiego (producenta). Ten drugi przyznał, że Resident Evil jest remakiem wcześniejszej produkcji Capcona z 1989 roku pod tytułem Sweet Home – żelaznej klasyki survival horroru (choć nazwa gatunku została po raz pierwszy wykorzystana na rzecz Resident Evil). Podstawowe założenie było takie, by stworzyć grę, której atmosferę przenika groza. Gracz musiał wykazać się nie tyle zręcznością, co odpornością na strach, a było to niemałą nowością. Pomysł zadziałał.
Fabuła kolejnych odsłon Resident Evil zwykle oparta była na motywie wiodącym, będącym sztandarem całej produkcji. Na jego podstawie gracz wcielał się w rebelianta, członka grupy do zadań specjalnych, walczących z wrogą korporacją Umbrella. Zło, z którym przychodzi mu się mierzyć, ma postać zmutowanych ludzi, zainfekowanych tak zwanym wirusem T, będącym efektem biologicznych eksperymentów korporacji. Każdej grze towarzyszą inne okoliczności, inne lokacje do przebrnięcia, ale wszystkiemu przyświeca jedno zadanie nadrzędne – a jest nim takie prowadzenie bohaterem (widzianym z perspektywy trzeciej osoby), by robiąc użytek z przedmiotów i broni (o ograniczonej amunicji), sprostał atakom zombie. Po burzy zwykle następuje jednak cisza, w której gracz musi rozwiązać zagadkę, umożliwiającą przejście do kolejnego etapu historii.
Choć gra z początku przeznaczona była tylko na PlayStation, popularność jej kolejnych odsłon sprawiła, że rozgrywka przeniosła się na inne konsole, komputery, a także smartfony.
Łącznie cała seria Resident Evil, biorąc pod uwagę także cykle poboczne i wznowienia, liczy obecnie – bagatela – trzydzieści tytułów. Przyglądając się głównej serii, da się zauważyć, jak na przestrzeni lat zmieniała się rozgrywka – ostatnie tytułu jednoznacznie zerwały z konwencją powolnego survival horroru z elementami RPG na rzecz klasycznego shootera. Według mnie ostatnim tytułem, który potrafił zachować balans między jednym a drugim, był rewelacyjny Resident Evil 4 – wśród graczy zresztą często da się słyszeć opinię, jakoby była to po prostu najlepsza część serii. Najnowszy tytuł, czyli Resident Evil 7, mający swoją premierę niedawno, powrócił jednak do korzeni, gdyż wyraźnie przyhamował z akcją i położył nacisk na budowanie atmosfery grozy, umieszczając tym razem gracza w opuszczonej rezydencji. Zmieniono także perspektywę na pierwszoosobową. Recenzje potwierdzają i są zgodne, że wpuszczenie świeżego powietrza do skostniałego schematu wyszło serii na dobre, a podjęte przez twórców ryzyko się opłaciło.
Po ponad dwóch dekadach funkcjonowania na rynku Resident Evil nie jest już tylko zwykłą serią gier – jest raczej zjawiskiem popkulturowym. Na podstawie tworu Capconu powstała na przykład seria komiksów oraz powieści. Logo korporacji Umbrella stało się niezwykle popularne jako dostarczyciel motywu do t-shirtów. Jak dobrze wiemy, powstały także filmy, które choć od samego początku były odsądzane od czci i wiary, zdołały utrzymać się na powierzchni – twórca Paul W. S. Anderson na bazie gry powołał bowiem aż sześć filmów. Co warte podkreślenia, wszystkie filmy (nie licząc dwóch animacji) samodzielnie wyprodukował, wyreżyserował i napisał do nich scenariusz. Z biegiem czasu produkcja kolejnych części stała się nawet przedsięwzięciem rodzinnym – reżyser poślubił 2009 roku Millę Jovovich, odtwórczynię głównej roli w filmie. Nie należy także lekceważyć faktu, iż wszystkie części serii regularnie odnosiły frekwencyjny sukces.
Pierwszy filmowy Resident, który wyszedł w 2002, wniósł dużo dobrego w materii adaptacji gier komputerowych. Groza przeplatana akcją, uzupełniona wartką ścieżką dźwiękową, dała osobliwy wynik. To nie był ideał, ale gracze chwycili haczyk i polubili wizje Andersona. Nikt nie przejmował się wówczas tym, że film czerpie z gry jedynie wybrane motywy, idąc w kierunku tworzenia własnej tożsamości (dość powiedzieć, ze główną bohaterką jest postać, która w grze się nie pojawia). Ale pierwszy Resident to część, przy omawianiu której zaczynamy i zarazem kończymy pochwały. Na moment robi się jeszcze klimatycznie, gdy w części trzeciej wizja wędruje w kierunku postapokalipsy. Ale tak po prawdzie, trzeba uczciwie przyznać, że filmowa seria Resident Evil to fabularna, ale także w dużej mierze realizatorska porażka. Niestety.
Jedyne, co ją broni, a mnie z kolei regularnie przyciąga do ekranu, to fakt, iż była kręcona z widoczną pasją i konsekwencją. Paul W. S. Anderson nigdy nie krył, że jest reżyserem, który unika nadęcia jak ognia, nie przepada za opowiadaniem historii przy użyciu dużych liter. Jemu od zawsze zależało na czystej radości – wyróżnikiem jego dzieł była bijąca z ekranu bezpretensjonalność. Ale w wypadku jego szlagierowego dzieła na dłuższą metę nie da się jednak tolerować tak ewidentnej pretekstowości scenariusza.
Filmy te sprawiają bowiem wrażenie, jakby powstawały po to, by dać Milli Jovovich regularną pracę. Skutkuje to tym, że poszczególne części bardzo trudno od siebie odróżnić, gdyż wszystkie stanowią część tej samej sztampy.
Sukces gry Resident Evil 7 pokazał jednak, w jakim kierunku mogłyby pójść ewentualne filmy. Bo to że powstaną kolejne części, jest pewne niemalże tak jak to, że jutro wzejdzie słońce. Wszak nie zabija się kury znoszącej złote jaja – a japońska marka, w jakiejkolwiek postaci pojawi się w popkulturze, regularnie znajduje swoich zwolenników. Paul W. S. Anderson zszedł już ze sceny wraz z końcowymi napisami do Ostatniego rozdziału. I dobrze. Filmowej serii potrzebny jest nowy początek. Nie obraziłbym się na zastosowanie analogicznego posunięcia, jak w przypadku siódmej gry – czyli powrotu do minimalizmu.
korekta: Kornelia Farynowska