Requiem dla snu
Są różne tripy. Czasami podśpiewujesz sobie szaleńczo i wesoło, ujeżdżając węża, za Tobą migają światła Las Vegas. Jak u Gilliama, u którego horror ćpania nie istnieje, może tylko i wyłącznie wtedy, gdy nie jesteśmy przyzwyczajeni do narracji dostosowanej do działania różnych środków psychotropowych. Wtedy to męczy, ale tylko troszkę. Inaczej jest w „Trainspotting” Boyle’a. Śmieszne fazy, halucynacje z kategorii „ej, stary, wiesz co widziałem?”, a groza nieco bardziej namacalna, jednak to ciągle trip, na który możemy sobie pozwolić.
Są też złe jazdy. Pokruszone szkliwo od zaciskania zębów, drapanie po plecach, gdy się jakiś kinder-narkus nawciska acodinu, swędzące nogi i głowy, pięści w ciągłym kułaku, nerwowość oraz drżenie gałek ocznych… „Requiem dla snu” Darrena Aronofsky’ego nie jest typowym filmem o tripach dobrych i złych. To historia o kompulsywnych natręctwach, jakże powszechnych, gdy bawisz się wystarczająco długo w ten maleńki cyrk zwany życiem.
Życiowa jest bardzo sceneria brooklyńska, w której Sara, samotna matka, całymi dniami przerzuca kanały w telewizorze, oczarowana tymi obrazkami niczym dzieciak, który pierwsza raz otwiera świerszczyka. Klik. Program kulinarny. Klik. Program o modzie. Klik. Teleturniej. Narkotyk to potężny, nietrudno więc spieprzyć wychowanie syna, wrażliwego Harry’ego. A ten pompuje sobie heroinę w żyłkę regularnie. Jego dziewczyna też to lubi. Przyjaciel to lubi. Na tyle wszyscy to lubią, że naturalną koleją rzeczy jest sprzedawanie towaru. Mamuśka, ta od telewizora i niewielu innych aktywności w życiu, dowiaduje się w tym czasie, że wystąpi w swoim ulubionym show. Bez zastanowienia zaczyna drakońską dietę opartą na tabletkach ze znaczną ilością amfetaminy. Kto zna temacik, ten wie, że nic nie wyszczupla bardziej niż „białe”, zwane również „amfą”, „fetą” czy – rzadziej – „prądem”. Powolne dążenie do szaleństwa i śmierci lepsze niż płytka DVD z machającą tyłkiem Chodakowską.
Aronofsky nie pokazuje nam jednak tego w taki lakoniczny sposób. O nie, Aronofsky nie chce zrobić filmu w stylu „Trainspotting”, w którym banda wesołych ćpunów rozbawi, wprawi w zadumę, a widzowi choćby na chwilę przejdzie przez myśl, że mógłby się pobujać z chłopakami, ale raz, żeby nie stało się to regularne. Aronofsky opowiada nieco inaczej, bo zanim pokryje nas kurz z tego piekła uzależnień, będziemy wiedzieli, że bawić się tak nie chcemy. To, co robi mama Harry’ego, jest złe. To, co robią Harry ze swoją dziewczyną, jest złe. Powiększająca się na jego ramieniu infekcja jest niczym cienka czerwona linia, która prowadzić może tylko do końca.
Aronofsky, ach, Aronofsky, ależ z Ciebie hultaj, taki brzydki świat nam pokazujesz. Bo z jednej strony opowiadasz o tym samym, co Danny Boyle, czyli że aby spełniać marzenia, należy je nie tylko mieć, ale podjąć jakieś kroki, zerwać z przeszłością, wzbogacać się duchowo i – nie daj Boże! – nie wstrzykiwać marihuany i pić kokainy. Amerykański sen to u Ciebie źródło cierpień wręcz. I grasz takie bardzo wyszukane rekwiemy, epatujesz brzydotą, miksując ją z dyskotekowymi wstrząsami, nie boisz się wysokich tonacji, a potem płynnie przechodzisz w nokturny. Inaczej być nie może, na końcu musi być mrocznie, nokturnowo. Nie bierzcie narkotyków. Śnijcie inaczej – mówisz do nas, Darrenie Arnofsky.
Kiwam głową. Tak, tato. Obiecuję, że nie będę, tato.
Taki właśnie jest ten film. Nie macha tak mocno brudną ścierą, jak mama, która znalazła u nas w pokoju lufkę do palenia, ale przestrzega przed narkotykami wręcz na granicy dobrego smaku, z ojcowską siłą. Nie do końca tak lubię, nie do końca tak chcę, bo wraz z napisami końcowymi zostaje tylko prosta refleksja – ćpanie jest złe, a to amerykański mit prowadzi do neuroz, które prowadzą do ćpania, które prowadzi do jeszcze większych neuroz… Raczej ciężko w tym podgatunku wymyślić coś prawdziwie oryginalnego, a kolejne pamflety o młodych życiach złamanych przez dragi zawsze w mniejszy lub większy sposób przypominają filmy wyświetlane na godzinie wychowawczej.
Nie inaczej sprawa ma się z „Requiem dla snu”, które choć oryginalne w konwencji, jest niesłychanie banalne w przekazie. Reżyser bowiem dokłada nam ciężaru do tej arcyciężkiej już u źródeł historii. Jasne, każda przygoda z narkotykami ma niebywałe szanse na brak happy endu, ale twórca zamiast skupić się na przyziemnych przypadkach, woli wydumane historyjki, które w założeniu miały szokować, a budzą politowanie, vide orgia seksualna u pewnego milionera. Zawsze śmieję się z obiegowego poglądu, że bankowo, gdy zaczniesz brać kokainę, skończysz dupcząc się w masowej orgii.
Aktorsko też jakby nierówne. Przeważają plusy, bo z jednej strony ten film musi unieść sprawna rzemieślniczo, acz wielce teatralna Ellen Burstyn, która gra postać przerysowaną niczym oblicze papieża w kajecie ministranta, a z drugiej – mamy niepasujący wątek syna, heroinisty. Można tych dwóch warstw bronić, mówiąc, że jedna opiera się na narracji amfetaminowej, a druga heroinowej, muszą więc istnieć pewne zmiany w postrzeganiu świata. A ja jednak chciałbym w tym spektrum nieco więcej niż prostą dychotomię – jazda na pełnym prądzie albo totalna zamuła. Zamula Aronofsky niekiedy za mocno, aby przyśpieszyć i popisywać się kiedy indziej, ale nie ma w tym zaskoczenia, ot trochę teledysku, trochę oniryzmu. Wolę chyba tę zamułę, w której śledzimy losy początkującego jeszcze wtedy, aczkolwiek niezwykle utalentowanego Jareda Leto. I gdy pierwszy raz widziałem go w tej roli, wyczułem, że będą z niego ludzie. Ładnie nam dorósł ten Jared Leto. Polubię na fejsbuku, ostatnio nawet zgarnął jakąś ważną nagrodę filmową…
Nie wiem jednak, czy dać lajka filmowi. Całość jest jak motyw przewodni (muzycznie jest bardzo dobrze) – jesteś pewny, że nucił będzie go każdy, kto usłyszał choćby raz. Przywołuję więc niektóre sceny, przypominam sobie kreacje aktorskie, wzdrygam się na myśl o poprowadzonym wątku amfetaminowej mamuśki. To wszystko jest sugestywne. „Requiem dla snu” cieszy się uznaniem wśród ludzi, którzy mimo iż nigdy nie widzieli heroinisty, skądś wiedzą, że to jest zło a pan heroinista śmierdzi. Hera jest zła, jasna sprawa. Kawał niepotrzebnej nikomu substancji, którą ludzkość zanieczyszcza sobie krew regularnie, czasami łapiąc przy tym jakiegoś syfa.
Ale wiemy to, panie Aronofsky. Subtelności nieco więcej bym poprosił, a byłoby naprawdę bardzo ładnie. To znaczy – bardzo brzydko. I ładnie, i brzydko, kiedy ma być brzydko.