search
REKLAMA
Archiwum

RED EYE. Wes Craven z innej strony

Darek Kuźma

23 stycznia 2018

REKLAMA

Z czym wam się kojarzy Wes Craven? Zapewne z serią o Freddym Kruegerze, a co młodszym widzom z trylogią Krzyk. Nakręcił ponad dwadzieścia filmów, w tym horroro-komedię Wampir w Brooklynie i dramat muzyczny Koncert na 50 serc, ale i tak największą sławę przyniosły mu krwawe thrillery i horrory klasy B. Po jego Cursed z wilkołakami w roli głównej teoretycznie i Red Eye powinien być właśnie jakimś krwawym thrillerem lub horrorem.

Nic bardziej mylnego – ten film reżysera jest co prawda thrillerem, ale thrillerem jakże różnym od tego, do czego nas Craven przyzwyczaił, bo thrillerem klasycznym aż do bólu. Wes postawił sobie karkołomne zadanie zrobienia filmu przeciw samemu sobie i swojej manierze reżyserskiej, filmu, o który nikt by go nie podejrzewał. Ten pewnego rodzaju eksperyment Cravena zaowocował całkiem niezłym filmem, producenci chyba jednak trochę się bali o tę lekką zmianę kierunku w filmografii reżysera i wypuścili mylący zwiastun, który najzwyczajniej w świecie zapowiada kolejną sieczkę z maniakalnym psychopatą w roli głównej – tak jak chociażby w Turbulencji.

Fabuła opiera się na bardzo prostym i schematycznym założeniu – Lisa Reisert (Rachel McAdams) to młoda i przebojowa manager hotelu Lux Atlantic w Miami. Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych i jest najlepsza w spełnianiu zachcianek klientów hotelu. Poznajemy ją w momencie, kiedy wraca z pogrzebu ukochanej babci w Dallas. Na lotnisku okazuje się, że jej lot jest opóźniony, i jedyne, co pozostaje, to czekać, aż spiker zapowie odprawę. Przy okazji tego czekania poznaje Jacksona Rippnera (Cillian Murphy, nawiązanie do “Jack the Ripper” [Kuba Rozpruwacz] jak najbardziej zamierzone). Znajomość z nim traktuje jako niezobowiązujący flirt i wydaje się, że z wzajemnością.

Jednakże już od pierwszych minut widzimy, że coś jest nie tak. Jack pomimo tego, że się cały czas uśmiecha i flirtuje z Lisą, ma w sobie coś niepokojącego i na kilometr można – bez pomocy reklam – wyczuć, że to ten ‘zły’. To, co miało się skończyć przelotnym lotniskowym flirtem jakich wiele, przeradza się w niespodziewane dzielenie sąsiednich miejsc w samolocie. Z początku Lisa jest zadowolona z przebiegu sytuacji – ba, nawet zaczyna się zwierzać przystojnemu nieznajomemu, gdy ten pomaga jej przezwyciężyć lęk przed lataniem. Z pozoru całkiem fajna sytuacja po starcie samolotu przeistacza się dla Lisy w prawdziwe piekło. Rippner odkrywa swoje karty – daje jej propozycję nie do odrzucenia – albo zadzwoni do swojego hotelu i zmieni pokój pewnej ważnej osobistości na ten podany przez niego (w celach zamachu oczywiście) albo jej ojciec (Brian Cox) zginie.

Fabuła prosta jak budowa cepa i wielu by się na niej wyłożyło, bo aż kusi żeby coś zakombinować z historią, jakoś to wszystko zagmatwać według wzorca argentyńskiej telenoweli lub zrobić jakiś całkowicie nieprzewidywalny i bezmyślny zwrot akcji według najnowszych trendów Hollywood. Ale, pomijając jeden chybiony (na szczęście niezbyt rozwinięty) trik związany z przeszłością Lisy, Craven nie daje się schwytać w tę pułapkę. Mając do dyspozycji tak schematyczną i nieskomplikowaną fabułę oraz wnętrze samolotu jako miejsce akcji, reżyser nie ma za dużo do roboty. Wes dobrze zdaje sobie z tego sprawę i nie kombinuje jak koń pod górkę, tylko stara się prowadzić aktorów i nie ingerować za bardzo w toczącą się akcję. Przez większość czasu mamy w Red Eye w zasadzie tylko główną parę, plus kilka postaci ‘pomocniczych’. To wszystko wychodzi filmowi na dobre, bo zestawienie dwójki coraz bardziej zdesperowanych osób prowadzi do większego napięcia, które reżyser skrzętnie buduje. Proszę się nie łudzić, że cały film jest wypełniony po brzegi suspensem, co to to nie, ale wystarczająco jak na taką ‘lekką’ produkcję. Lisa musi stawić czoło niezbyt ciekawemu dylematowi – musi wybrać pomiędzy życiem własnego ojca a życiem uczciwego człowieka, którego jedyną winą jest to, że chce coś zmienić. Rippner natomiast musi całkowicie zdać się na Lisę i jej decyzję, co dla kogoś jego pokroju jest niemałą udręką.

Obierając taki sposób narracji, Craven musiał polegać na dwójce protagonistów. Zatrudnienie pary młodych, niezbyt jeszcze znanych aktorów było celnym posunięciem twórców. Rachel McAdams, ku mojej uciesze, wyrasta powoli na małą gwiazdkę w Hollywood. Jej głównymi atutami są naturalność, piękny uśmiech i komediowe zacięcie, które pomaga jej tutaj traktować swoją bohaterkę z lekkim przymrużeniem oka. W Red Eye, dzięki swego rodzaju elastyczności aktorskiej Rachel, nietrudno nam uwierzyć w to, że Lisa to typowa kobieta sukcesu XXI wieku, która poświęciła życie na robienie kariery. Natomiast Cillian Murphy wyrasta powoli na świetnego filmowego ‘bad guya’. Po ciekawej roli w Batman – Początek tutaj także wciela się w złoczyńcę, choć oczywiście zupełnie innego kalibru niż Scarecrow. Jackson Rippner jest chłodnym profesjonalistą, wykonującym po prostu kolejne zadanie, i nie waha się posunąć do drastycznych środków, żeby je wykonać. Ta jego amoralność, połączona z brakiem jakiejkolwiek wiedzy o jego przeszłości i motywacji, daje świetny efekt. Tak jak Rachel można łatwo rozpoznać po jej uśmiechu, tak głównym atrybutem Cilliana są jego hipnotyzujące oczy, które wywołują efekt pewnego niepokoju u widza. Świadom tego, Murphy wykorzystuje swoją fizjonomię do kreowania postaci. Mam tylko nadzieję, że nie da się zaszufladkować do grania ciągle jednej i tej samej roli.

Niektóre możliwości, jakie otwierała historia, zostały potraktowane w scenariuszu po macoszemu. Może to i lepiej, że się twórcy na ten grząski teren nie chcieli pchać, ale pewien niedosyt pozostaje. Największą jak dla mnie wadą tak filmu, jak i scenariusza, jest natomiast brak jakiejś większej więzi z główną bohaterką. Tak, oczywiście kibicujemy jej, a nie Rippnerowi, ale robimy to całkowicie mechanicznie, ponieważ Jackson jest jednym z tych, których nie da się lubić. Gdyby na jego miejsce dać kogoś innego – np. zdesperowanego pracownika hotelu z łzawą motywacją – to nie wiem, czy publiczność nie podzieliłaby swojej sympatii…

A czym jest tytułowy ‘red eye’? To określenie ostatniego możliwego lotu w danym dniu, ostatniej szansy na dostanie się na miejsce przeznaczenia bez czekania do rana. Przekładając to na język filmu, Lisa ma taką właśnie ostatnią szansę na uratowanie ludzkiego życia, tyle tylko, że jeśli się spóźni, to konsekwencje będą zdecydowanie poważniejsze niż czekanie do rana…

Podsumowując, Red Eye to produkcja całkiem udana, ale zdecydowanie nie dla wszystkich. Reżyser – Craven czerpie pełnymi garściami z klasyków gatunku i wcale tego nie ukrywa. Biorąc na warsztat zestaw schematów i klisz Craven i scenarzysta Ellsworth mogli spokojnie polec, ale udało im się stworzyć film, który nie nudzi i nie wpada w swoje własne sidła, jak połowa współczesnych amerykańskich thrillerów. Pomimo kilku braków i nielogiczności scenariusza oraz schematycznej fabuły film ogląda się bez mrugnięcia okiem (85 minut z napisami) i, co najważniejsze, jest dobrze wyważony i zagrany. Sam film nie bierze się na poważnie i tego także oczekuje od widza, aby dać mu dobrą rozrywkę. Bo Red Eye, czym może kogoś zaskoczę, jest niczym innym niż letnim filmem rozrywkowym bez większych ambicji. Oczywiście, że mogło być lepiej i wiele rzeczy można było poprawić, ale mogło być także gorzej, więc nie ma co narzekać, tylko usiąść wygodnie w fotelu i rozkoszować się przygotowanym dla nas produktem. Wielki plus dla Cravena, że zrobił film dla widzów, a nie dla swojej własnej przyjemności. Jeśli ktoś potrafi przymknąć oko na brak logiki i duże stężenie zbiegów okoliczności oraz nie spodziewa się nie wiadomo czego, to powinien wyjść z kina usatysfakcjonowany i miło zaskoczony, a może nawet siedząc w autobusie, pociągu czy samolocie zastanowi się kilka razy nad tym, co robi sąsiad…

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA