ZIELONA MILA. Pozwól się zabrać w podróż
„Jestem zmęczony, szefie. Zmęczony wędrówką, samotnie jak jaskółka w deszczu. Zmęczony tym, że nigdy nie miałem przyjaciela, żeby powiedział mi skąd, gdzie i dlaczego idziemy. Głównie jestem zmęczony tym, jacy ludzie są dla siebie. Zmęczony jestem bólem na świecie, który czuję i słyszę… Codziennie… Za dużo tego. To tak, jakbym miał w głowie kawałki szkła. Przez cały czas.”
„Zielona mila” to film ckliwy – to jasne i nie ma sensu nad tym dyskutować. Jego twórcy idą po linii najmniejszego oporu i odwołują się do prostych emocji. Wykorzystują rozmaite schematy fabularne, klisze i postaci, które są albo nieskazitelnie czyste, albo złe do szpiku kości. Gdyby się zastanowić, sentymentalizm wylewa się z tej produkcji każdym możliwym ujściem. Poza tym, egzekucja czarnoskórego, łagodnego jak baranek mężczyzny, w dodatku rozgrywająca się na amerykańskim Południu w czasach tuż po Wielkim Kryzysie, to w końcu oczywisty temat na oscarowy dramat z Tomem Hanksem. Ale… gdy ogląda się „Zieloną milę” wszystko to przestaje mieć znaczenie. Nie myśli się wtedy o wadach tego filmu. Ma się głęboko gdzieś to, że reżyser bawi się emocjami widzów i cieszy go nasza gula w gardle przy pojawieniu się napisów końcowych. Nie jest bowiem ważne, w jaki sposób ona się tam znalazła. Ważne, że ktoś jeszcze we współczesnym kinie potrafi ją wywołać. A Frankowi Darabontowi udało się to już po raz drugi…
Pierwsze przymiarki do „Zielonej mili” miały miejsce już w 1994 roku. Darabont, świętujący sukces swojego kinowego debiutu, ekranizacji opowiadania Stephena Kinga „Skazani na Shawshank”, szukał nowego projektu. Jak przyznaje, telefon do słynnego pisarza wydawał mu się wtedy czymś naturalnym. King poinformował go, że ma pewien pomysł na następną książkę, którą chciałby zatytułować „Zielona mila”. W kilku zdaniach opowiedział reżyserowi o fabule, jednak od razu zaznaczył, że nie wie, kiedy mógłby zabrać się za konkretne pisanie. Mimo że Darabont nie był do końca przekonany („Nigdy nie myślałem, że mógłbym nakręcić film rozgrywający się w więzieniu. A co dopiero dwa…”), zapowiedział, że kiedy powieść będzie skończona, chce być pierwszy na liście do jej przeczytania.
Ostatecznie King, zmagający się wtedy z brakiem weny, zdecydował się na publikację „Zielonej mili” w wychodzących co miesiąc częściach, tak, aby miał motywację do pisania („Dopiero postawienie się w takiej sytuacji sprawiło, że uwierzyłem w skończenie tej książki. Było to jak pewna obietnica złożona czytelnikom”). Gdy w księgarniach pojawiła się pierwsza z nich, Darabont był pewien, że właśnie ten tekst posłuży mu przy pisaniu scenariusza do kolejnego filmu. Jednak sukces, z jakim spotkała się „Zielona mila” sprawił, że nie on jeden miał takie plany. „Znałem tylko szkic całości i byłem po przeczytaniu pierwszej części. Nie miałem pojęcia dokąd zmierza ta historia, ale wiedziałem, że chcę ją sfilmować. To był humanistyczny Stephen King, jakiego kocham. Stwierdziłem, że muszę mu przypomnieć, że jestem pierwszy w kolejce” – mówił w jednym z wywiadów Darabont. King nie dał mu jednak przeczytać całości. Powiedział, że musi czekać na kolejne części tak jak pozostali czytelnicy, a gdy zostanie wydana ostatnia, wtedy porozmawiają.
Idąc na spotkanie z pisarzem, Darabont miał asa w rękawie. Do głównej roli chciał zaproponować Toma Hanksa, którego spotkał na jednej z ceremonii rozdania nagród. Słynny aktor był zachwycony „Skazanymi na Shawshank” i poprosił reżysera, aby ten pamiętał o nim przy obsadzaniu swojej kolejnej produkcji. King stwierdził, że Hanks pasuje do „Zielonej mili” jak ulał, a poza tym bardzo podobało mu się to, co Darabont zrobił z jego tekstem przy poprzedniej współpracy. Dał mu zielone światło, a ten wkrótce po opublikowaniu ostatniej części powieści zaczął pracować nad scenariuszem. Scenariuszem, który zachwycił Kinga i każdego z aktorów – wszyscy bez wyjątku pod koniec czytania mieli w oczach łzy. Zresztą tak jak i później widzowie.
Baśń dla dorosłych
Fabuła wydaje się tak naprawdę bardzo prosta. Otóż przebywający w domu spokojnej starości Paul Edgecomb opowiada swojej przyjaciółce o niezwykłym więźniu, którego spotkał latem 1935 roku, gdy pracował jako strażnik w więzieniu w Luizjanie. Był to blok dla skazanych na karę śmierci z długim korytarzem prowadzącym do miejsca egzekucji, zwanym potocznie zieloną milą ze względu specyficzny kolor podłogi. Właściwa historia zaczyna się wtedy, gdy trafia tam John Coffey („tak jak kawa… tylko pisze się inaczej”) – czarnoskóry olbrzym, skazany za zamordowanie dwóch dziewczynek. Bojący się ciemności, sympatyczny i nieco tajemniczy, o którym jego adwokat mówi, że wziął się znikąd, tak, jakby po prostu spadł z nieba. Obecność nowego więźnia wpłynie na wszystkich z zielonej mili – zarówno na innych skazańców, wśród których jest choćby obezwładniający myszy Cajun Delacroix czy psychopata „Dziki Bill” Wharton, jak i na strażników, na czele z sadystycznym Percym.
Gdy na jaw wychodzi, że Coffey posiada pewien dar, film przybiera ciekawy, niespodziewany obrót.
Stosunkowo prosty dramat więzienny dotyka zjawisk nadprzyrodzonych, zmieniając swoją pierwotną wymowę. Początkowo „Zielona mila” wydaje się bowiem filmem, który w ładny sposób opowiada się przeciw karze śmierci. Gdy jednak twórcy fundują nam ów twist, wszystko to ujęte zostaje w pewien nawias. Dzieło Darabonta staje się metaforą, przypowieścią, mitem, a końcowa scena wykonania wyroku sięga znacznie głębiej niż tylko do rozważań nad zasadnością reguły życie za życie. Kto wie czy nie odwołuje się nawet do innej egzekucji, tej sprzed ponad dwóch tysięcy lat.
„Zielona mila” to film, w którym do głosu dochodzi mistycyzm. Tak naprawdę mamy tu do czynienia z typową baśnią, tyle że dla dorosłych. Nie jest to produkcja z wiarygodną fabułą (i nie chodzi tu już nawet o sam wątek fantasy), postaci są w niej jednowymiarowe, a morał z pozoru zahacza o banał. To wszystko prawda i trzeba oddać krytykantom tego filmu, że ich argumenty nie są bezpodstawne. Pytanie jednak brzmi – czy takie właśnie nie są baśnie? Czy te wady nie są jedynie pewnymi prawidłami utworów funkcjonujących na zasadzie przypowieści? Cały szkopuł w tym, aby odebrać ten film właśnie w taki sposób – jak baśń, którą opowiada widzom stary Edgecomb z pierwszych scen. Chodzi o to, aby zamienić się w słuch i dać się prowadzić historii tego staruszka.
Zatracić się
Pamiętam, że po raz pierwszy „Zieloną milę” oglądałem w liceum, chyba jako podstawę do napisania którejś z prac na język polski. Strasznie czepiałem się wtedy tego filmu. Uczulany na to, aby podchodzić do mediów krytycznie, próbowałem obnażyć techniki manipulacji twórców. No i nie ma co ukrywać – nastoletni Karol miał wtedy pole do popisu. Darabont i spółka ciągną za struny najbardziej podstawowych emocji, a dokonują tego za pomocą dość ogranych motywów. Jednak robią też coś, co potrafi zmienić perspektywę oglądania. Swój wyjątkowo długi metraż (film trwa ponad trzy godziny) wykorzystują niezwykle sumiennie, niemal do maksimum, tworząc atmosferę i fundamenty do tego, aby w tę historię po prostu wsiąknąć.
Gdy niedawno oglądałem „Zieloną milę” po raz kolejny, wyłączyłem światła, położyłem się pod kocem z kubkiem gorącej herbaty i po prostu postanowiłem wsłuchać się w to, co staruszek Edgecomb ma mi do powiedzenia. Okazało się wtedy, że film już od pierwszych scen retrospekcji zalewa widza wyjątkowym klimatem, takim, dzięki któremu opuszcza się wygodne „tu i teraz”. To, co odbierałem wcześniej jako wady, zaczęło pracować na korzyść „Zielonej mili” – nie traktowałem już Coffeya jak kogoś nierzeczywistego, a obdarzyłem go ogromną sympatią i współczuciem; nie patrzyłem na Percy’ego jak na postać z kartonu, ale po prostu żywiłem do niego nienawiść. Dawałem się ponieść moim emocjom. Jakbym był dzieckiem słuchającym swojej ulubionej bajki – tyle że bez szczęśliwego zakończenia.
Nastrój, jaki udało się uzyskać twórcom, a także fakt niezwykłej dbałości o każdy szczegół produkcji, sprawiają, że można się w tym filmie po prostu zatracić.
Krytykowane przez wielu sceny współczesne tylko w tym pomagają – ma się bowiem wrażenie, że rzeczywiście wraz ze wspomnieniami Edgecomba przenosimy się do 1935 roku i malutkiego Cold Mountain. Postaci oraz towarzyszące im wątki budowane są stopniowo, powoli. Przeszło godzinę zajmuje samo nakreślenie relacji panujących w więzieniu. Film nie należy do krótkich, ale te trzy godziny wykorzystywane są w bardzo dobry sposób, dając widzowi naprawdę odczuć upływ czasu i zmiany, jakie zachodzą w stosunkach między poszczególnymi bohaterami historii. Dzięki temu „Zielona mila” nie jest tylko zbiorem ciekawych epizodów, ale filmem, który ma swój początek, rozwinięcie, zakończenie, a przede wszystkim kontekst, pozwalający na głębokie przeżycie tego, co oglądamy na ekranie.
Polowanie na Coffeya
Darabont nie tylko świetnie zaadaptował książkę Kinga na scenariusz filmowy, ale też bezbłędnie poprowadził swoich aktorów. Mimo że większość postaci rzeczywiście jest dość płaska, aktorzy tchnęli w nie życie.
Jeśli już wprowadzać do filmu nieskazitelnego bohatera, wiadomo, że Tom Hanks odegra go najlepiej jak tylko można. „Zielona mila” to na to kolejny dowód. Świetni są też Sam Rockwell w roli psychopatycznego więźnia, James Cromwell jako naczelnik więzienia zmagający się z osobistą tragedią czy wreszcie Doug Hutchinson wcielający się w Percy’ego – rozpieszczonego strażnika-sadystę, o którym Edgecomb mówi „To zły, niedbały i głupi człowiek – fatalna kombinacja w takim miejscu jak więzienie”. Z jednej strony, niby są to cechy występujące u ludzi dość często. Z drugiej, w takim natężeniu jak u Percy’ego zdarzające się niezwykle rzadko. Mimo to, Hutchinson ze swoim głupkowatym uśmieszkiem i tępym spojrzeniem odwala kawał dobrej roboty, sprawiając, że jego postaci szczerze życzy się wszystkiego najgorszego, bez myślenia o tym czy taka „fatalna kombinacja” cech w ogóle byłaby możliwa. Jak wspominał aktor, w końcu trafiła mu się duża rola w ważnym filmie, a czuł się tak, jakby był w scenariuszu niepożądanym gościem. Sam przyznawał, że dużo radości sprawiło mu, kiedy Percy w końcu otrzymał swoją zasłużoną karę.
„Zielona mila” nie miałaby jednak takiej siły oddziaływania, gdyby nie aktor wcielający się w kluczową postać Johna Coffeya. Darabont mówił: „Mieliśmy idealnego Paula Edgecomba, dwukrotnie nagradzanego Oscarem Toma Hanksa, ale co z tego, jeśli nie mogliśmy znaleźć naszego Johna Coffeya. A nie mieliśmy nawet żadnego pomysłu na to, kto mógłby go zagrać”. Była to bardzo specyficzna postać pod względem fizycznym – Coffey to przecież prawdziwy olbrzym – a jednocześnie scenariusz wymagał, aby mógł przekazać najsilniejsze emocje, stąd też reżyser raczej nie chciał obsadzać naturszczyka. Poszukiwania odpowiedniego aktora Darabont nazywał polowaniem na Coffeya – razem z producentami próbował wszystkiego, aby znaleźć kogoś, kto choć trochę przypominałby stworzoną przez Kinga postać. Bez powodzenia. Kiedy wydawało się, że twórcy doszli do ściany, do kogoś z produkcji zadzwonił… Bruce Willis, twierdząc, że ma idealnego kandydata. Zaproponował Michaela Clarka Duncana, którego poznał na planie „Armageddonu”. Miał on co prawda dość małe doświadczenie, ale jego postura i przyjemna twarz idealnie pasowała do Coffeya. Jak sam mówił, przygotowując się do zdjęć próbnych, jadł wraz ze scenariuszem, spał z nim, a nawet zabierał go pod prysznic. Wiedział, że taka rola zdarza się raz na całe życie i postanowił nie wypuścić tej szansy z rąk. Gdy odegrał przed ekipą scenę, w której jego bohater zmierza na egzekucję, stało się jasne, że Duncan był tym, kogo szukali. Na trzy tygodnie przed zdjęciami producenci odetchnęli z ulgą – „Zielona mila” znalazła swojego Coffeya.
To naprawdę świetna rola, którą nagrodzono nominacją do Oscara. Duncan może i gra trochę na jednej nucie, ale jest w tym po prostu niesamowity. Robi wrażenie jego delikatność połączona z ogromną siłą czy prostota wypowiedzi, która kontrastuje z roztropnymi czynami. Tak jak sceny egzekucji w filmie wprost szarpią emocjami widza, tak kreacja Duncana jedynie subtelnie się po nich prześlizguje, wciąż wywołując ten sam silny efekt. On zwyczajnie wzrusza do głębi. Cała końcówka „Zielonej mili” to definicja oddziaływania na emocjach widza, a jednocześnie magia kina w czystej postaci. Nieważne staje się wtedy czy mamy do czynienia z metaforą czy nie – jesteśmy po prostu poruszeni losem tego niezwykłego człowieka. Człowieka, którego przez te trzy godziny zdążyliśmy… pokochać. Gdy strażnicy z filmu płaczą wykonując swój obowiązek, my płaczemy razem z nimi. Mało tego – kiedy dwa lata temu świat obiegła wiadomość o przedwczesnej śmierci Duncana, ludzie po raz kolejny przeżywali te same emocje. Tak bardzo utożsamiano go z tą rolą.
*
Te końcowe łzy to coś, czego z pewnością rzadko doświadcza się we współczesnym kinie. Ja jednak wcale nie traktowałbym ich jako głównego sukcesu „Zielonej mili”. Co więc nim jest? Moim zdaniem to, że film ten potrafi zabrać widza w podróż – w inne miejsce, czas, może trochę do innego świata, a niektórych pewnie i jeszcze dalej, gdzieś w zakamarki własnej duszy.
Dzieło Darabonta to precyzyjnie wykonana konstrukcja, w której każdy element pracuje na końcowy efekt filmu. Liczy się tu wszystko, od zbudowanego od zera bloku więziennego, w którym toczy się większość akcji, przez dobrą muzykę, która ucieka nadmiernemu patosowi, zdjęcia tworzące nastrój, czy wreszcie subtelny humor, zapewniany głównie przez małą myszkę Mr Jingles. Nie chcę patrzeć na ten film jedynie jak na metaforę człowieczeństwa czy przypowieść o nowym zbawicielu, ale również jak na solidną hollywoodzką robotę. „Zielona mila” po 15 latach od premiery wytrzymuje próbę czasu, a kolejne seanse tylko utwierdzają w przekonaniu, że Darabont to nie tylko „Skazani na Shawshank”. Historia z jego późniejszego filmu może i wydaje się prosta, ckliwa czy jednowymiarowa, ale liczy się to, jak jest opowiadana. A tę umiejętność reżyser posiadł w stopniu doskonałym. Nie bez powodu przez wielu nazywany jest… kinowym Dickensem.