Zabić, jak to łatwo powiedzieć
Andrew Dominik to twórca, który uderza rzadko, ale za to z grubej rury. Jego reżyserski debiut w postaci „Choppera” z roku 2000 to odważne kino ukazujące popaprany świat jeszcze bardziej popapranego łowcy głów brawurowo odegranego przez Erica Banę. Sam fakt, iż historię oparto na losach autentycznej postaci, dodawał całej opowieści jeszcze większej pikanterii.
Na swe kolejne dzieło Dominik kazał czekać widzom całe 7 lat. Film o krótkim i mało mówiącym tytule „Zabójstwo Jesse’ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” to nietypowy western ze świetnymi kreacjami Brada Pitta i młodszego z braci Afflecków, Casey’ego. Obraz wyraźnie podzielił publikę na osoby doceniające piękno produkcji jak i na widzów narzekających na ekranową nudę.
Po kolejnych 5 latach światło dzienne ujrzała produkcja luźno oparta na wiekowej książce „Cogan’s Trade” z 1974 r. Jak się okazuje, utalentowany reżyser po raz kolejny udowadnia, iż kino spod jego ręki nie unika kontrowersji, zwłaszcza w przypadku ekranowej przemocy i mięsistych dialogów.
Niejaki Jackie Cogan (Brad Pitt) zarabia na życie pracą mafijnego „cyngla”, zabójcy na zlecenie. Gdy gruba ryba ma problem, zgłasza się do Cogana, po czym problem znika raz na zawsze w wyjaśnionych i oczywistych okolicznościach (kulka w łeb). Pewnego razu trójka średnio rozgarniętych przestępców postanawia zagarnąć kasę sprzed nosa Markiego Trattmana (Ray Liotta) podczas organizowanej przezeń gry w pokera. Cały myk polega na tym, iż wcześniej Trattman został już obrabowany, jednak dobroduszni bossowie puścili mu wspomnianą porażkę płazem. Koniec końców napad się udaję, jednak mafia, w przeciwieństwie do Boga, nie daje nikomu drugiej szansy. Po kolejnej wtopie, na celowniku szajki znajduje się zarówno Marki jak i sprawcy kradzieży. W tym momencie do akcji wkracza Cogan, mający posłać wspomnianych delikwentów do „krainy wiecznych łowów”…Zagarniając za to sowitą mamonę.
Szerze pisząc, fabuła filmu „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” nie zaskakuje niczym. Jest to historyjka prosta niczym szkolna linijka, bez zwrotów fabularnych urywających czerep przy samej klacie. To, co stanowi siłę obrazu Dominika, to pełnokrwiste postacie, mocne dialogi oraz rys artystyczny, którym powleczone są wybrane sceny zabójstw. No dokładkę mamy jeszcze krytykę amerykańskiego kapitalizmu przejawiającą się w tekstach bohaterów oraz w przemówieniach obecnego prezydenta USA puszczanych w telewizorni, mniej lub bardziej subtelnie umieszczonych w kadrze.
Bezpardonowo ukazana brutalność to mocny punkt „Zabić,…”. Oprychy tłukące bezbronnego Markiego mają ciężką rękę i jeszcze cięższe obuwie. Siłę ich ciosów wyraźnie daje się odczuć gdy miotają one bezwładnym ciałem Trattmana niczym szmacianą lalką. Cała sekwencja odbywa się w deszczowej ulewie podkreślającej brud nowoorleandzkich ulic.
Nieco bardziej artystyczne i zaskakujące są sceny zabójstw dokonanych przez Cogana. Wystarczy przywołać likwidację pierwszego celu, kiedy to Jackie siedząc w samochodzie zrównuje się z jadącym delikwentem. Momentowi wystrzału pocisku z pistoletu towarzyszy zwolnione tempo, w tle zaczyna przygrywać pompatyczna i „natchniona” muzyka, łuska leniwie opuszcza komorę „kopyta”, po czym melancholijnie rozpłata karoserię auta i ciało przyszłego denata. Piękno, prostota i brutalność upakowane w jednej krótkiej scence.
Nie samymi zabójstwami człowiek jednak żyje. Na nic zdałaby się rewia kolejnych trupów gdyby nie świetnie przemyślane postacie i rewelacyjne aktorstwo. Oczywiście etatowy przystojniak Pitt to, wbrew obiegowej opinii zawistnych (zazdrosnych?), szalenie utalentowany aktor, również i w „Zabić,…” dający efektowny popis swych umiejętności. Dodajmy do tego przyciągający uwagę design jego postaci (kozacka skórzana kurtawa + włosy zaczesane a la „mokry Włoch”) i specyfikę charakteru (m.in. osobliwe wyjaśnienie preferencji zabójstw z dystansu) a otrzymamy nieszablonową postać.
Show Pittowi ukradł jednak zmarły niedawno James Gandolfini. Aktor będący twarzą serialu „Rodzina Soprano” idealnie wpasował się w postać Mickey’a będącego znajomym Cogana z dawnych czasów. Niegdyś zabójca równie perfekcyjny co Jackie, obecnie boryka się z alkoholowym problemem, nadwagą, lekomanią i Bóg wie czym jeszcze. Konwersacje zniszczonego przez życie cyngla z Coganem (przy obowiązkowym kieliszku) to pokaz gry aktorskiej w najlepszym wydaniu. Jakby ktoś potrzebował dowodu na talent Gandolfiniego („Rodzina Soprano” nie wystarczy?), odnajdzie go bez problemu w tejże małej, ale jakże znaczącej rólce.
Ostatni punkt „Zabić,…”, który mnie „kupił” jako widza to dialogi pomiędzy postaciami. Cogan ze swoją nietypową filozofią zabójstw, szychy narzekające na podupadającą ekonomię i ciągły brak funduszy tudzież koszmarnie długi czas oczekiwania akceptacji decyzji przez „górę”, w końcu Micky narzekający na swoją niewierną żonę – wymiany zdań są dosadne, okraszone typową dla gangsterów „łaciną” i nierzadko mają drugie dno (vide biurokracja wkradająca się nawet w szeregi mafii).
Co natomiast może się w dziele Dominika nie podobać, to wspomniana prościutka historyjka napędzająca zdarzenia (ot, cyngiel dostaje zlecenie, wykonuje je i odbiera wynagrodzenie), brutalność (dla co wrażliwszych widzów) oraz wątek krytyki kapitalizmu, który choć trafny, średnio pasuje do tonu opowieści będącej jakby nie było przedstawicielem kina o zabarwieniu „gangsterskim”.
Dla mnie jednak zalety „Zabić,…” (co za kretyńskie tłumaczenie…) przesłaniają ewentualne wady sprawiając, iż seans z dziełem Dominika zaliczam do zaskakująco udanych. Jakby nie było to dzięki opisywanej produkcji ochoczo sięgnąłem po serial „Rodzina Soprano” i nie zawiodłem się nań, a zwłaszcza na roli Gandolfiniego. Film nie dla każdego.