Za wzgórzami
4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni Mungiu kończy wymowna scena, w trakcie której główne bohaterki bez słów, ze spuszczonymi głowami siedzą przy kawiarnianym stoliku. Obiektyw kamery znajduje się za szklaną witryną, przez co widz spogląda na nie tak, jak na sklepowe manekiny lub ryby obijające się o ściany akwarium. Szkło, pozornie przezroczyste i niewidoczne, stanowi barierę nie do przebycia. Jest jak system, w który uwikłane są pogrążone w depresji kobiety – więzi i wyobcowuje po cichu, ukradkiem. W finale nowego filmu Rumuna, Za wzgórzami, szyba powraca. Tym razem to widz, oczami bohaterów, spogląda przez nią na świat. Coś jednak się zmienia. Postacie spoglądające przez szybę od początku narzekają na to, że jest brudna, nazbyt „widoczna”. Tego wrażenia dopełnia ostatnie kilka kadrów, w trakcie których ruszający samochód niemal całkowicie pokrywa ją gęstym błotem.
[Dalsza część tekstu zdradza ważne elementy fabuły, choć nie uważam, że ich poznanie znacząco wpływa na odbiór filmu]
W przypadku 4 miesięcy sens umieszczenia postaci za taflą szkła był dość oczywisty, dlatego zrozumienie tego gestu nie nastręczało zbyt wielu problemów. W Za wzgórzami sprawa jest nieco mniej jasna. Mungiu opowiada nam historię, która swojego czasu wstrząsnęła opinią publiczną. W nieco odizolowanym od świata, ortodoksyjnym klasztorze ksiądz wraz z grupą zakonnic przeprowadził serię egzorcyzmów na młodej kobiecie. W wyniku wyczerpujących rytuałów dziewczyna poniosła śmierć. Jak to w przypadku opętań bywa, sprawa ingerencji demona nie mogła zostać jednoznacznie udowodniona. Lekarze, po oględzinach zwłok, stwierdzili, że winnymi śmierci są mieszkańcy zakonu.
Mungiu zdecydowanie broni się przed przywilejami sędziego, usiłuje ukazać problem bez zbędnych wartościowań. W pewnym punkcie lekarze ukazani są jako bezradni funkcjonariusze kulejącego systemu, którzy nie potrafią poradzić sobie z wypełnieniem przysięgi Hipokratesa. W innym, ich racjonalizm i stanowczość wywołują coś w rodzaju szacunku. Podobna dynamika pojawia się w przypadku ludzi wiary, którzy raz to wydają się być zabobonnymi i zatwardziałymi ekscentrykami, innym razem oazami spokoju i mądrości płynącej spoza świata rozumu. W samym centrum ideologicznych przepychanek znajdują się natomiast dwie kobiety (podobnie jak w przypadku 4 miesięcy) – Alina i Voichita.
Jądrem filmu Mungiu jest właśnie ich relacja, która również jest pełna niedopowiedzeń. Wiemy, że łączy je wspólna przeszłość w sierocińcu, silne uczucie i troska o wzajemne losy. Reżyser wyraźnie sugeruje również fakt, że uczucie nie jest całkowicie platoniczne (piękna scena, w trakcie której Voichita wmasowuje olejek w chore ciało koleżanki). Alina chce uciec, zbić szybę. Voichita wypiera przeszłość i szuka schronienia pod dachem klasztoru. Ich relacja nie jest walką z jasno ustalonymi zasadami, to emocjonalna szarpanina, w której obie ze stron nieumiejętnie biją się na oślep, nie zdają sobie sprawy z celów i powodów swoich zmagań. W filmie Rumuna pewne jest właściwie tylko to, że każdy pragnie miłości, spokoju i nie chce skrzywdzić drugiego człowieka. To wszystko jednak nie wychodzi, dosłownie ucieka przez palce.
Za wzgórzami brak jednak pazura, pęknięcia, które mnożyłoby sensy wykraczające poza dość ugrzecznioną dychotomię na linii życie pod osłoną wiary – życie świeckie. Całe to poszukiwanie sensu momentami porusza (głównie za sprawą pracy operatora oraz doskonałego aktorstwa), lecz ostatecznie pozostawia widza z niedosytem i poczuciem, że przesłanie jest jednak nieco banalne. Szyba w finale filmu jest brudna, ale błoto bierze się z zewnątrz, więc jej zbicie nie gwarantuje oczyszczenia. Gdzie więc w tym wszystkim nadzieja? Mungiu zdaje się nieśmiało poszukiwać jej w miłości, lecz jego argumenty nie mają siły, są słabe niczym bohaterowie jego filmów.