Wojownicze Żółwie Ninja
Nie wiem czym podpadłem Bayowi, że niszczy wszystko na czym się wychowałem. Najpierw zabrał mi „Transformers”, a teraz wziął się za Żółwie Ninja. Postacie, które ukochałem do tego stopnia, że przez 20 lat hodowałem w domu dwa żółwie greckie. Do tej pory mam na strychu kilka kaset VHS z odcinkami kreskówki z lat 90, a w którymś z pudeł figurki przedstawiające całą czwórkę. „Wojownicze Żółwie Ninja” z 1990 roku do tej pory robią ogromne wrażenie i uważałem, że nowy obraz o przygodach braci jest całkowicie zbędny. Moje wątpliwości zostały spotęgowane przez zwiastuny, informacje odnośnie fabuły i design bohaterów, który totalnie mnie odrzucił. Jednak nostalgia ponownie okazała się silniejsza, a ja zasiadłem w kinie oczekując najgorszego. Na szczęście, aż tak źle nie było.
To co rzuca się w obrazie Liebesmana praktycznie od razu, to rozkrok w jakim twórca stoi. Nie może się zdecydować czy chce zrobić film nawiązujący do oryginalnych komiksów, bowiem Żółwie obijają swoimi przeciwnikami ściany i siekają ich, aż miło. Czy też chce pójść z głównym nurtem popkultury i dać nam bohaterów jakich pamiętamy choćby z kreskówki z lat 90, złagodzonych i sympatycznych. Powoduje to dysonans i sprawia, że film jest zwyczajnie nijaki. Szkoda, bo zwłaszcza pierwsza połowa filmu, gdzie widzimy akcję w metrze, kanały czy dachy wieżowców z buchającymi oparami z wentylacji tworzą przyjemny, nieco mroczny klimat, rodem z lat 80. Niestety im dalej, tym gorzej. Spory zgrzyt daje także zmienienie genezy zmutowanych braci. Tym razem ich narodziny nie są źródłem przypadku, a celowego eksperymentu, który wymknął się spod kontroli. Na szczęście porzucono pomysł o tym, że cała czwórka to obcy. Niestety produkcję dotyka casus „Niesamowitego Spider – Mana 2”, gdzie wszyscy się znają i są zamieszani w wydarzenia, które śledzimy na ekranie. Stąd April O’Neil spotkała się z żółwiami dużo wcześniej i odegrała kluczową rolę w ich wychowaniu. Wszystko to sprawia, że „Wojownicze Żółwie Ninja” ad. 2014 są wtórne i do bólu przewidywalne. Jeżeli dołożymy do tego chaotyczne sceny akcji i masę słabego CGI otrzymamy typowy, przeciętny blockbuster, który po obiecującym początku staje się kinem stricte familijnym.
Jedynym elementem, który mógł ten film uratować przed całkowitą porażką były nasze zmutowane gady. Te na szczęście są najjaśniejszym elementem produkcji Liebesmana. Są dokładnie takie jakie mają być – wygadane, po części dojrzałe, a po części nie, wszak to nastolatki! Interakcje pomiędzy nimi są świetne, bohaterowie przegadują się i docinają sobie, a błyszczy w tym zwłaszcza Michelangelo (głos Noela Fishera), który jest absolutnym lekkoduchem i robi za maskotkę całej grupy. Bardzo dobry jest także Raphael (Alan Ritchson), który gra typowego samca Alfa, zimnego, zdystansowanego i brutalnego. Cały czas podważa przywództwo Leonardo i działania paczki. Oprócz tego trzeba przyznać, że bohaterowie prezentują się wspaniale, a spece od efektów, przynajmniej w ich wypadku odwalili kawał dobrej roboty. Każdy z braci jest inny, na tyle charakterystyczny, że nawet jeżeli pojawili by się na ekranie bez kolorowych opasek, bez trudu zgadlibyśmy, który jest który. Nawet twarze, które na początku skutecznie mnie odrzucały, w ruchu okazały się całkiem znośne. Jeżeli miałbym w ich wyglądzie przyczepić się do czegokolwiek to było by to zbytnie „unowocześnienie” żółwi. Za dużo gadżetów zdobi ich skorupy – okulary, łańcuszki, itp. Bardziej klasyczny styl byłby lepszy. Na plus można zaliczyć jeszcze Megan Fox, która robi jedynie za ozdobnik ekranu, ale robi to bardzo dobrze. Niestety zarówno Splinter jak i Shredder wyglądają okropnie. Pierwszy, aż razi sztucznością, poza tym daleko mu do mentora, którego pamiętam z kreskówek, jest raczej połączeniem surowego rodzica z pseudofilozofem. Drugi to chyba niewykorzystany concept art z którejś części „Transformers”. Robotyczna zbroja z której wysuwają się ostrza bardziej pasuje do Megatrona niż do ninja, chociaż trzeba przyznać, że przeciwnikiem jest wymagającym.
Nowa wersja „Wojowniczych Żółwi Ninja” to film straconej szansy. Gdyby zabrał się za to ktoś, kto rozumie oryginał i podszedł do tego nieco solidniej niż Liebesman mogli byśmy otrzymać obraz podobny filmu z 1990 roku, który nawet teraz 24 lata po premierze ogląda się znakomicie. W tym przypadku dostaliśmy produkcję wtórną i przewidywalną, która wylatuje z głowy w kilka minut po seansie, a której jedynym plusem są bohaterowie i ich interakcje między sobą, niestety to trochę za mało. Nie powiem, żebym bawił się źle, ale nie wiem tak naprawdę do kogo ten film jest skierowany. Osoby, które wychowały się na oryginale pójdą chyba tylko z sentymentu, zaś współczesne dzieciaki mają nowych idoli.