WILK Z WALL STREET
I to właśnie w tym formalno-narracyjnym szaleństwie tkwi największa siła i zarazem największa słabość nowego filmu Scorsese. Niesłychana, kolażowa niemal szybkość i pęd, w jakich płynie ten film, ujawniają bowiem nagle niespodziewane rzeczy. Po pierwsze, tego rodzaju ekspozycja sprawia, że w nieoczekiwany sposób Jordan Belfort staje się nam bliską postacią. Fakt trzymania jego wewnętrznego życia w relatywnej tajemnicy nagle sprawia, że zaczynamy patrzeć na niego jak na kolegę, kumpla, którego widzimy z innymi kumplami, jak korzysta z życia i uwala się na kolejnej balandze z panienkami. Jest to o tyle ciekawe, że zupełnie nieoczekiwane i osiągnięte całkowicie nietypowymi sposobami.
Po drugie, złożenie filmu z nałożonych jedna po drugiej sekwencji imprezowych, czasem przerywanych jakąś tam fabułą (co nie oznacza, że nie jest ona tu ważna) sprawia, że w pewnym momencie, zupełnie oszołomieni, zdajemy sobie sprawę, iż nie ma tutaj żadnego komentarza reżyserskiego. Zaskoczeni uświadamiamy sobie, że Scorsese – mimo wszystkiego, co pokazuje! – wcale nie ocenia swoich bohaterów, chowając odautorski komentarz do kieszeni, pozwalając nam, widzom, pomyśleć i dojść do własnych wniosków. Rzecz o tyle godna pochwały i wszelkich laurów, co ryzykowna, zwłaszcza w kontekście tematu całej historii.
Ale sceny kolejnych, coraz to bardziej wymyślnych ekscesów i jazd upalonych maklerów w pewnym momencie zaczynają nużyć, a nawet nudzić. Metoda Scorsese zaczyna ujawniać pęknięcia w najprostszych punktach. Dlaczego tak wiele miejsca poświęcać czemuś, co w pewnym momencie staje się grą na przelicytowanie się, skoro ciekawsze by było pokazanie, w jaki sposób firma Belforta tak naprawdę na co dzień funkcjonowała? Jakie zdanie mieli o nim jego podwładni, jak wyglądały relacje między nimi, jak ich tam traktowano? Jak się oni czuli ze świadomością popełnianych przez ich zwierzchników przestępstw? Ile tak naprawdę Belforta kosztowało osiągnięcie tego, co osiągnął? Nie byłoby to ciekawsze niż udawanie, że wszystko przyszło mu samo, bo był finansowym geniuszem?
Barokowe rozbuchanie filmu paradoksalnie nie służy również niektórym jego technikom, zaciemniając je i wprowadzając chaos pojęciowy. Przykładowo, wspomniane łamiące czwartą ścianę monologi Belforta – czy w ogóle jego towarzysząca nam przez cały film narracja z offu – nie zostają w żaden sposób spuentowane, a niektóre postaci, takie jak na przykład Mark Hanna (Matthew McConaughey), pojawiają się na chwilę, by zniknąć i nie powrócić (a on akurat spokojnie by mógł, co stwierdzam po przeczytaniu, co się stało z pierwowzorem jego postaci w prawdziwym życiu).
Jest to część mojego największego problemu z Wilkiem z Wall Street, który polega na tym: ludzie tacy jak Jordan Belfort byli w Ameryce od zawsze. Zawsze byli i zawsze będą. To oni zbudowali ten kraj i to na nich, wbrew pozorom, w dużej części spoczywa jego duchowe dziedzictwo, co trzeba przyznać, mimo depresyjności tego wniosku. Zawsze będzie tam miejsce na kolejnego Jordana Belforta, Gordona Gekko czy Tony’ego Montanę – chociaż ten ostatni to inna branża, ale osobowość podobna i życie podobne. Filmy zresztą też. Bo te filmy – o obsesyjnych, egocentrycznych indywidualistach goniących za Amerykańskim Snem – tak jak ci ludzie, będą zawsze. Była ich już masa, a będzie jeszcze więcej. We wszystkich chodzi o to samo i wszystkie tak samo się kończą. Więc co można zrobić, by je od siebie odróżnić czymś więcej niż tylko bohaterami?
Można jedynie dywersyfikować szczegóły, szukać nowych sposobów pokazania tych samych części składowych. Licytować się, kto nakręci jeszcze bardziej absurdalne ekscesy, jeszcze bardziej pojechane akcje, jeszcze wulgarniejsze dialogi. Dlatego też, o ile Wilk z Wall Street może się pochwalić jednymi z najbardziej pomysłowych i chyba też najśmieszniejszych scen tego, co robią bogaci ludzie z narkotykami pod ręką, to na dłuższą metę jest to to samo, co zawsze było. Ubrana we współczesne szaty i nowoczesną wulgarność historia tych samych urojeń i tych samych porażek, co wcześniej. Co w Człowieku z blizną, w Wall Street, w Aż poleje się krew czy we wcześniejszych filmach Scorsese.
Mimo tego jest to absolutnie wyśmienity film i chylę czoła przed jego wiarą w inteligencję widzów. Wybitne jest jego zakończenie: gorzkie i wieloznaczne, lecz w moim odczuciu nie dające szansy na lepsze jutro, niczym czarna jaskinia zamykająca się wokół samotnej duszy, która skrzywdziła swoją firmę, współpracowników, najbliższych, rodzinę i wreszcie samą siebie.
Dużo się o tym filmie mówi w Stanach Zjednoczonych, a kontrowersja towarzyszy mu wszędzie, gdzie się pojawi. Że wulgarny, obsceniczny, obrzydliwy, mizoginiczny, ale co najgorsze – że gloryfikuje postawy bohaterów, o których opowiada. Cóż – podobnie jak Martin Scorsese chciałbym wierzyć w inteligencję widzów i tylko ten żałosny wynik w box offisie, który dopiero co ledwo przebił połowę budżetu jego najnowszego filmu, sprawia, że mam przed tym opory.
Jednak decyzję, czy film, którego bohaterowie prowadzą, celowo rozpisaną jak poważną biznesową debatę, dysputę o tym, jak najlepiej rzucać karłami w plastikową tarczę, może ich gloryfikować – pozostawię wam.