WIEŻA. JASNY DZIEŃ. Debiut ponad gatunkami
Czy świat jest już skończony, a nauka objawiła nam większość rządzących nim mechanizmów? Zdaje się, że między innymi takie pytania stawia Wieża. Jasny dzień, a odpowiedź twierdząca byłaby zbyt nudna do zekranizowania.
Trzeci sezon Miasteczka Twin Peaks podzielił fanów. Niektórzy przez ćwierć wieku żyli w przekonaniu, że źli włodarze żądnej pieniędzy stacji telewizyjnej nie pozwolili Lynchowi opowiedzieć do końca jednej z najbardziej fascynujących historii wszech czasów, ale wreszcie legenda otrzymała szansę dopełnienia się. Co więc postanowił zrobić jej autor? Oczarować raz jeszcze i tym razem z premedytacją pozostawić nas z głowami przepełnionymi pytaniami. Wspominam Miasteczko Twin Peaks nie bez przyczyny, w Wieży. Jasnym dniu można się doszukać wielu podobieństw do serialu, który na zawsze odmienił oblicze telewizji.
Podobne wpisy
Jagoda Szelc sytuuje akcję swojego debiutu w niewielkiej miejscowości wśród wzgórz, ale nie znajdujemy się w stanie Waszyngton, lecz w Bystrzycy Kłodzkiej, a w dodatku albo nie w czasach obecnych, albo nie w tej samej rzeczywistości, o czym świadczyć mogą wybrzmiewające gdzieś w tle doniesienia o śmierci Dalajlamy (ciekawe, kim jest w tym świecie Laura Palmer). Zostajemy wciągnięci w prywatne życie nowoczesnej, aczkolwiek stroniącej od wielkomiejskiego życia rodziny i pierwszy ukłon należy się reżyserce za brak retrospekcji, siłowych objaśnień oraz innych zabiegów mających na celu uczynienie z widza omniscjentycznej istoty. Dla niektórych będzie to nie do zniesienia, do szału będzie ich doprowadzać brak informacji o tym, co działo się z Kają przez sześć lat rozłąki z rodziną, będą dociekać, na co właściwie choruje matka głównych bohaterek albo jakie są powody nagłej niedyspozycji lokalnego księdza z trudem prowadzącego mszę świętą, ale podobnie jak Lynch, tak i Szelc doskonale zdaje sobie sprawę z potęgi niedopowiedzenia, które pobudza fantazję widza swoją tajemniczością i wieloznacznością.
Opis filmu oraz sklasyfikowanie go przez większość mediów jako dramat może zniechęcać, sugerować stereotypowe polskie kino pełne brudu oraz wulgarności, lecz historia rozgrywająca się na ekranie jest dalece bardziej oryginalna. Wieża. Jasny dzień przypomina pierwszy akt arthouse’owego horroru, który nigdy nie zostaje rozwinięty w drugim i trzecim akcie. Napięcie wzrasta w każdej kolejnej scenie i nawet w końcówce, kiedy już mogłoby się wydawać, że wiemy, o co chodziło Kai i czego się dopuściła, następuje zwrot akcji, zmuszający do snucia nowych domysłów. Jedni po seansie zapytają ze zrezygnowaniem lub z pogardą: “O co w tym wszystkim chodziło?”, inni użyją tych samych słów, ale z ekscytacją oraz entuzjazmem, a ja – jak już mogliście się domyślić – znajduję się w drugiej grupie, ponieważ od dawna z zazdrością spoglądam na rozwój amerykańskiego kina grozy, na filmy typu Uciekaj! albo Zło we mnie, a nawet na przedsięwzięcia z innych zakątków świata – Widzę, widzę czy Babadook – i wreszcie jest coś naszego, horror, który nie tyle straszy i zmusza widza do podskakiwania w fotelu, ile wywiera na nim ogromną presję, pochłania zagadkowością.
Dramat, horror, a nawet komedia (świetne, naturalne dialogi) – właściwie każde z nich w pewnym stopniu albo w pewnych sytuacjach trafnie opisuje fabułę filmu. Szelc tworzy ponad gatunkami, na pograniczu świata rzeczywistego oraz metafizyki, ale zamiast podsycać konflikt, po prostu zauważa ich istnienie, a już na pewno nie namaszcza któregokolwiek na lepszy od drugiego. Dla pogłębienia efektu sięga po środki doskonale nam znane – odbiera niektórym scenom ich udźwiękowienie, zastępując je niepokojącą muzyką; wplata krótkie, surrealistyczne wątki albo powiela te same sceny, lecz ukazane z różnych perspektyw – użyte w autorski, eksperymentalny sposób. Nie ma tu estetycznych fajerwerków, jest skromność, minimalizm i prostota otoczenia. Zwieńczenie filmu można interpretować na wiele sposobów – jako oddanie kontroli nad sobą albo odwrotnie, jako odzyskanie jej. Pewne jest jedynie to, że następuje rozpad, wieża budowana przez ponad sto minut na samym końcu upada.
Jagoda Szelc jest jeszcze studentką, a swój pełnometrażowy debiut zrealizowała dzięki wsparciu Szkoły Filmowej w Łodzi. Zaprezentowała się światu w sposób niełatwy, daleki od niemożliwego do nielubienia Najlepszego, co jest ruchem bardzo odważnym. Ryzyko opłaciło się, już teraz Wieża. Jasny dzień wywołuje skrajne emocje i liczne dyskusje, a przecież to efekt znacznie ciekawszy od jednolitego zachwytu czy tym bardziej jednoznacznego rozczarowania. W dość wyrównanym konkursie głównym 42. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni właśnie tutaj upatruję swojego faworyta, aczkolwiek mam świadomość, że szanse na zwycięstwo są nikłe.
korekta: Kornelia Farynowska