Wielki mistrz
Wong Kar Wai długo kazał czekać swoim wielbicielom na kolejny film. Nie licząc zremasterowanej wersji „Popiołów czasu”, azjatycki twórca ostatnio połechtał nasze estetyczne podniebienia „Jagodową miłością” z 2007 roku. Jest to zaskakujące, gdyż wcześniej przyzwyczaił nas do systematyczności, dzięki której pomiędzy poszczególnymi filmami nie zdarzały mu się tak długie przerwy. Jego kolejny film to „Wielki mistrz” i miał on swoją premierę w roku ubiegłym. Niestandardowe przerwy zaserwowane przez twórców mają jednak to do siebie, że z miarą ich trwania rosną także oczekiwania widowni w stosunku do przygotowywanego projektu. Do sympatyków chińskiego reżysera nigdy nie należałem, ale w jego najnowszym filmie gołym okiem widać, że sześć lat twórczej stagnacji wystarczyło mu na to, by nieco się pogubić.
W przypadku „Wielkiego mistrza” oczekiwania były wysokie nie tylko z uwagi na osobę reżysera. Film przybliża bowiem obliczę niezwykle ważnej postaci dla chińskiej kultury. Ip Man, bo o nim mowa, był jednym z największych mistrzów wschodnich sztuk walki (ściślej Wing Chun), który zaskarbił sobie niepodważalną pozycję w historii tych dyscyplin. Może dla nas jest to kolejne azjatyckie, dziwnie brzmiące nazwisko, w zbiorowej świadomości zupełnie anonimowe, ale dla samych chińczyków jest on niemal bogiem. Z osobą Ip Mana wiąże się także pewien nader ciekawy fakt. Otóż prawdopodobnie był on pierwszym nauczycielem Bruca Lee, wyznaczającym kierunek jego rozwoju. To zachęca do przyjrzenia się tej postaci z bliska. W filmie jednak wątek ten zostaje niemal całkowicie pominięty.
Reżyser skupia się na konkretnym okresie życia mistrza, nie siląc się tym samym na prezentację skrupulatnej biografii. Zresztą, alternatywne podejście do jego historii zaprezentowała o kilka lat wcześniejsza dylogia „Ip Man”, charakteryzująca się konwencyjną uległością. Da się zauważyć, iż „Wielki mistrz” z założenia miał iść w innym kierunku. Główny bohater nie zawsze występuje w centrum opowieści, często schodzi na boczny plan, bądź wręcz z niego znika. Prym wiedzie wówczas mistrzyni Gong Er, bo to właśnie o ich osobliwą relację ma się w filmie rozchodzić. Mam jednak wrażenie, iż większe piętno na kształcie fabuły wywarły nie tyle świadome założenia, co raczej wymuszone cięcia. Pierwotna wersja filmu była zbyt długa, co przeszkadzało w wypuszczeniu jej na rynek europejski, czy też amerykański, dlatego reżyser został zmuszony do zastosowania skrótów. W wielu fragmentach da się zatem zauważyć narracyjną niekonsekwencję.
Obrany do opowiedzenia tej historii kierunek pozostał jednak adekwatny do stylu reżysera. Jest zatem sentymentalnie i poetycko. Bohaterowie nakreślani są charakterystycznymi zbliżeniami i najazdami kamery. W tle wyczuwalna jest atmosfera miłosnego napięcia. Choreografia walk ułożona jest w taki sposób, by wyćwiczone ruchy aktorów nabrały maksymalnej płynności. Całość sprawia wrażenie zmysłowego tańca. Muzyka podkreślać ma melodramatyczną tonację, chwilami idąc w kierunku patosu. I choć to wszystko może sprawiać wrażenie przestylizowania, to akurat ja skory jestem te intencje uszanować. A to dlatego, że w odróżnieniu do fabuły, nadają filmowi określonego charakteru.
Podobali mi się główni aktorzy – wszak to ta najwyższa chińska liga. Tony Leung i Ziyi Zhang to nazwiska, które potrafiły dać o sobie znać także światowej kinematografii. Leung swój silny status zawdzięcza zresztą właśnie Wongowi. Aktor zaczynał w b-klasowej chińszczyźnie lat osiemdziesiątych, ale to późniejsze kreacje dramatyczne w „Chunking Express”, „Popiołach czasu”, czy w końcu w „Spragnionych miłości” pozwoliły aktorowi na wyrobienie pozycji i otworzenie furtki do wielkiej kariery. Gwiazda Zhang rozbłyska z kolei od „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka” i od tamtej pory nie chce przygasnąć (ten blask tyczy się także jej nieprzemijającego, młodzieńczego wdzięku). W nowym filmie para ta gra na miarę swoich nieprzeciętnych umiejętności, w dużej mierze stawiając na ekspresyjny minimalizm, co może brzmieć zaskakująco w przypadku filmu realizującego tradycję kina kopanego.
„Wielki mistrz” generalnie wygląda ładnie i zawiera kilka scen-perełek, które stanowią wizytówkę filmu. Przez fabularną miałkość pozostawił mnie jednak po seansie z uczuciem niedosytu. Z jednej strony rozumiem główny zamysł Wonga, wedle którego nacisk położony jest na warstwę dramatyczną, ale ze strony drugiej nie jestem pocieszony jego ostatecznym kształtem. Mam wrażenie, że w ogóle nie wyłapałem morału tej opowieści i jednocześnie mam też wątpliwość co do tego, czy dostrzeżenie go było faktycznie możliwe. Całość jest bowiem zbyt rozmyta, a rola Ip Mana w tym przedstawieniu – paradoksalnie – zbyt niejasna. Miast tego wolałem się zatem raczyć urzekającymi zdjęciami oraz scenami pojedynków, w wykonaniu których położono wyraźny nacisk na aspekt „sztuki”. I to byłoby na tyle, choć mogło być zdecydowanie więcej.