W ciemność Star Trek
Zapraszamy do bloga KINOFILIA, gdzie znajdziecie recenzje Tylera Durdena.
Na wstępie muszę coś wyznać. Nie grzeje mnie twórczość J.J.Abramsa, nie rozumiem zachwytów nad jego osobą i nie wydaje mi się, żeby renoma i zaufanie w branży, jakim się cieszy, były adekwatne do jego dotychczasowych dokonań. Inna sprawa, że mocną pozycję w Hollywood zapewnił sobie bardziej sukcesami finansowymi i telewizyjnymi niż wysokim poziomem filmów kinowych. „Super 8”, które najbardziej mi się podobało, było w porządku, ale daleki byłem od histerycznego zachwytu, jaki zapanował wśród recenzentów po premierze. „Mission: Impossible III” jest przyzwoitym patrzydłem, ale niczym ponad to. „Star Trek” natomiast… no cóż, może nie kolejne patrzydło, ale pozostawił mnie zobojętniałym na to, co oglądam.
I to jest chyba największy problem jaki mam z Abramsem. Technicznie jego filmy są świetne, cieszą oczy, mają ciekawe pomysły, scenariuszowo również są nienajgorsze, ale za każdym razem wyłączam się emocjonalnie podczas oglądania. Festiwal kukiełkowy. Co jest dziwne, bo reżyser całkiem sprawnie sobie radzi z nakreślaniem charakterów postaci i to nawet w buzujących akcją fabułach. Umiejętność stworzenia ciekawego bohatera, to jednak dopiero połowa sukcesu, później jeszcze trzeba zdołać zainteresować odbiorcę jego losem. A z tym Abrams radzi już sobie średnio.
Podobnie jest i z jego najnowszym filmem. „W ciemność Star Trek” oszałamia efektami, operuje galerią wyrazistych postaci, ale pozostawia nieczułym na to, co się dzieje na ekranie. Zaczyna się jednak obiecująco, od zachwycającego wizualnie prologu, w którym jesteśmy wrzuceni w sam środek misji załogi Enterprise na jakiejś prymitywnej planecie. Jest dynamicznie, z humorem, z niebanalną kolorystyką i… tak, w sumie z emocjami. I to by było na tyle. Nie następuje to od razu, ale im bliżej końca filmu, tym mniejsze było moje zainteresowanie tym, co oglądam. Chyba problem leży w osadzeniu lwiej części fabuły na dwóch statkach kosmicznych, z których jeden wyglądał jak iStore, a drugi jak iStore okresu kryzysu finansowego. Bohaterowie biegają po tych pojazdach w tą i z powrotem, robią przeskoki w próżni z jednego do drugiego (notabene świetna scena), następnie jeszcze więcej po nich biegają, czasem nimi trochę wstrząśnie, czasem się pomiata, rzucając z jednego końca pomieszczenia na drugi, czasem spadną z jakiś metalowych rusztowań, ale ogólnie to szlajają się cały czas po tej samej scenografii. Fani uniwersum będą pewnie zadowoleni, mnie dramatyczne wstrząsy mostkiem kapitańskim przestały interesować z chwilą zakończenia przygody z serialem „Star Trek: Następne pokolenia”, czyli w okolicach pojawienia się pierwszego zarostu. Po pełnometrażowej fabule oczekiwałbym bardziej zróżnicowanych lokalizacji.
Aktorsko jest różnie. Z zaskoczeniem zauważyłem, że lekko mnie zaczął irytować Chris Pine, któremu bliżej do ruszającego się kartofla, niż do charyzmatycznego, uwodzicielskiego kapitana, za którego próbuje uchodzić. Rozczarowuje również nieco Zachary Quinto, który chyba stracił zainteresowanie postacią. W wielu scenach gra bez przekonania, kontynuuje wprawdzie to, co z powodzeniem wykreował w pierwszej części, ale brakuje już w tym energii. Świetny jest natomiast Benedict Cumberbatch (jako niejaki John Harrison). W dużej mierze jest to rola oparta na świetnie mu już znanej postawie zimnokrwistego, diablo inteligentnego, osobnika o sztywnej postawie, ale nie mniej dobrze się czuje w sekwencjach akcji, gdy może pozwolić sobie na kilka fikołków, jak i podczas okazjonalnych wybuchach gniewu. Wyrazista i zapadająca w pamięci rola.
O pozostałych aktorach, znanych już z pierwszej części, mogę powiedzieć w zasadzie to samo, co o Quinto. Kontynuują to, co zaprezentowali poprzednio, większych powodów do narzekań nie ma, ale brakuje już w tym świeżości, zapału, błyskotliwości. Mnie osobiście taka zachowawczość nieco znużyła. Szczególnie blado zaprezentował się Simon Pegg, który w porównaniu z eksplozją aktorskiej ekspresji, jaką pokazał w zeszłorocznym „A fantastic fear of everything”, wypada niczym własny cień.
O filmie, można w sumie powiedzieć to samo, co o aktorach w nim występujących. To, co najbardziej cieszyło w pierwszej części, czyli powiew świeżości, przewietrzenie zatęchłych pomieszczeń statku Enterprise, odrodzenie tematu, zabawa w reinterpretacje startrekowej mitologii i błyskotliwie wykorzystywanie ikonicznych elementów, tym razem ma już lekko zjełczały posmak. Na większość nawiązań do starych filmów reaguje się wzruszeniem ramion, ujawnienie prawdziwej tożsamości głównego przeciwnika jest twistem na miarę ostatniego Batmana i postaci granej przez Marion Cotillard (czytaj: zaskoczone będą chyba tylko osoby, które przez ostatni rok nie miały dostępu do internetu), rozczarowuje nowy wygląd Klingonów oraz znikoma ilość ekranowego czasu, jaką im poświęcono, brakuje rozmachu scenograficznego i realizacyjnego.
Nie zrozumcie mnie źle, oszałamiających technicznie efektów tutaj w bród, a bohaterowie bynajmniej nie siedzą przez cały film tylko na pokładzie Enterprise. Ale o efektach ciężko powiedzieć coś więcej, jak to, że były wykonane zawodowo. Co z tego, jak brakowało im charakteru. Cały film przedryfowałem, ciesząc oczy cyfrowymi widokami, które natychmiast zapominałem. Zabrakło niestety wyrazistych scenografii. Oprócz wspominanej już, skąpanej w czerwieni planecie z prologu i ładnych (acz mało oryginalnych) futurystycznych ziemskich miastach, w zasadzie nic więcej nie pozostaje w głowie po seansie.
Z rzeczy, które cieszą, należy wymienić delikatne pociągnięcie wątku ze zmodyfikowaną linią czasową, do której doszło w poprzedniej części. Wzorem poprzedniej odsłony, również i na kolejny kawałek Beastie Boys znalazło się miejsce. Fajna, acz nieco niewykorzystana, jest również relacja Harrison-Kirk, rodząca skojarzenia z thrillerem o pewnym doktorze gustującym w ludzkim mięsie. Pomysł jest niestety zaledwie zarysowany przez Abramsa. Pewnym potencjałem dysponowała też kontynuacja wątku trudnej przyjaźni pomiędzy Spockiem a kapitanem Kirkiem, przeplatana uczuciowymi problemami tego pierwszego (okazuje się, że kobiety nie są zachwycone z posiadania obumarłych emocjonalnie partnerów, szok). Ale w sytuacji, gdy odgrywane to było przez nieco zblazowanego aktora i ruszającego się kartofla, bardziej mnie znużyło jak zainteresowało.
Kończąc, chciałbym uspokoić fanów. Jeżeli pierwsza część przypadła wam do gustu, dwójka powinna spełnić oczekiwania. Jest to typowy sequel, zrobiony według przepisu: więcej, głośniej, dramatyczniej. Jest to już uformowany skład Enterprise, więc od razu przechodzi się do rzeczy, bez tracenia czasu na stawianie pionków na planszy i to jest akurat na plus. Brakuje w tym jednak świeżości poprzedniej odsłony, która stanowiła dla mnie podstawową zaletę nowego Star Treka. Bez niej zobaczyłem po prostu kolejnego kolorowego blockbustera, którego zapomnę w mgnieniu oka. Ale przyznaję otwarcie, że Star Trek to już nie moja bajka, czego jestem świadom i osoby wyczekujące premiery również powinny.