search
REKLAMA
Nowości kinowe

Tylko Bóg wybacza

Tekst gościnny

1 lipca 2013

REKLAMA

O fenomenie kapitalnego „Drive” nie mam zamiaru nikogo więcej przekonywać. Racja jest bowiem niczym czteroliterowa część ciała – każdy ma własną. Po wsiąknięciu w dzieło Refna okraszone z automatu wrzucającą ciarki na plechach muzyką (oldschoolowe sample); po hipnotycznej atmosferze budowanej klimatycznymi ujęciami (oblane mrokiem miasto delikatnie rozświetlane światłami); po oszczędnym aktorstwie Ryana Goslinga – po tym wszystkim mogłem o “Drive” mówić w samych superlatywach. 

Na samą wieść o przygotowaniach kolejnej produkcji od tria odpowiedzialnego za „Drive”, Refna (reżyser), Goslinga (główny aktor) i Cliffa Martineza (szata muzyczna) mianowicie, serce niejednego kinomana zabiło szybciej. Co bardziej nadgorliwi uparcie twierdzili, iż „Only God Forgives” stanowić będzie nieoficjalną kontynuację „Drive”, co tylko podnosiło ciśnienie wszystkim oczekującym na mocne filmowe uderzenie. Pierwsza fala opinii zalała prasę i internet po pokazie produkcji na festiwalu w Cannes i, o dziwo, nie były one pochlebne. Nie zważając jednak na negatywne recenzje, z pełnym nadziei sercem udałem się na zamknięty pokaz „Only God Forgives” i…Cóż, po seansie byłem mocno zaskoczony.

O czym traktuje film Refna? Pokrótce: o zemście. Gdy bowiem brat Juliana (Ryan Gosling), niejaki Billy (Tom Burke), w napadzie szału gwałci i zabija córkę właściciela domu publicznego, ten ostatni pozbawia oprawcę życia. Zemstę zrozpaczonemu ojcu umożliwił owiany legendą „Anioł Zemsty”, gliniarz działający według własnego kodeksu moralnego. Julian, w wyniku presji wywieranej nań przez apodyktyczną matkę, wyrusza na krucjatę w celu pomszczenia brata i usatysfakcjonowania rodzicielki…

„Only God Forgives” charakteryzuje się podobnym minimalizmem fabularnym co i „Drive”. Historię obu filmów można by streścić w 1-2 zdaniach bez zbytniego spłycania całości. Co jednak wyróżnia najnowsze dzieło Refna, to nagromadzenie symboliki, archetypów i metafor zrozumiałych dla widzów „siedzących w temacie”. Niestety, wspomniany przekaz upakowany został w niezwykle topornej i wulgarnej wizualnie formie, podlanej krwawym sosem przesadzonej ekranowej przemocy.

„Drive” można było wyraźnie podzielić na dwie części, tj. pierwszą subtelniejszą, opartą na powoli gęstniejącej atmosferze oraz drugą, w swojej brutalności przypominającą makabreskę niczym od Tarantino (vide efektowne wykorzystanie młotka w bójce). Niestety, to, co Refn uprzednim razem podał w stonowanych ilościach, w „Only God Forgives” wyniósł do miana wartości samej w sobie, oferując widzowi dość odrażający spektakl dekapitacji i innych akcji (rym niezamierzony).

W pewnym sensie reżyser, dzięki zastosowaniu tak dosadnie ukazanej przemocy, wywiera na widzu niezapomniane wrażenie. Odcinane kończyny (Refn upodobał sobie szczególnie ręce, nie bez powodu zresztą), rozpłatane klatki piersiowe czy czaszka rozłupana sztachetą stanowią jednak istny spacerek w porównaniu ze sceną chirurgicznego wbijania igieł z dalszej części filmu. Z jednej strony ów festiwal okrucieństwa wybitnie podkreśla do czego zdolny jest oprawca (no spoilers), z drugiej jednak przekracza on granice dobrego smaku, kojarząc się z najobrzydliwszym kinem spod znaku „gore”. Nie chodzi jednak tylko o to, co ukazane jest na ekranie, ale również o muzykę budującą atmosferę nieznośnego napięcia. Jak już wspomniałem, sceny tego typu to broń obosieczna – wbijają się głęboko w umysł, jednak skutecznie zniechęcają do powtórnego seansu na dużym ekranie. Piszę to ja, osoba która z widokiem filmowych trzewi wylewających się na podłogę nie ma większych problemów, jednak podczas wspomnianego seansu miała mocno mieszane uczucia…Podobnie jak i gro krytyków oraz zwykłych bywalców kin.

Refn powtórzył jednak, przynajmniej połowicznie, sukces poprzedniego filmu pod względem niesamowicie klimatycznych ujęć. Amerykańska metropolia z „Drive” ustąpiła miejsca równie interesującemu Bangkokowi. Przeważająca część filmu rozgrywa się w mroku tajlandzkich ulic rozświetlanych przez charakterystyczne jaskrawe neony i bijące ciepłym światłem lampiony. Tak ukazana stolica nabiera atmosfery tajemniczości – miejsca w którym brutalność jest na porządku dziennym, zaś wszelkie waśnie wyjaśnia się w staromodny sposób, tj. poprzez bezpośrednią konfrontację.

Refn czaruje również świetnym prowadzeniem kamery, nadającym filmowi spokojne (paradoksalnie) tempo które równie paradoksalnie buduje atmosferę ciągłego napięcia. Sam główny bohater balansuje momentami na granicy snu i jawy, w tych pierwszych doznając makabrycznych wizji. Narzekać jedynie można na wdzierający się stopniowo schematyzm operatorki – motyw powolnego najazdu kamery na otoczenie/bohatera(ów) staje się chyba ulubionym zagraniem Refna.

Symbolika i ucieleśnienie archetypów odzwierciedlone jest również w samych bohaterach, z których żaden nie jest bezwstydnie „papierowy”. „Anioł Zemsty” z wybiórczym kodeksem moralnym i drugą naturą łagodnego melomana (patrz: karaoke), Julian będący daleki od idealnego protagonisty filmów zemsty czy jego żądna pomsty matka to dość specyficzne spektrum charakterów. Szczególnie ciekawie wypada toksyczna relacja między Julianem i jego rodzicielką, która swój kulminacyjny punkt osiąga w scenie rozmowy przy stole – dialog przezeń przeprowadzony to małe mistrzostwo świata w łamaniu konwenansów i tematów tabu.

Cliff Martinez również i tym razem popisał się niezwykłym kunsztem muzycznym, tworząc ścieżkę dźwiękową idealnie budującą atmosferę niepokoju, współgrającą z subtelnymi ujęciami w sposób organiczny, stanowiąc naturalne przedłużenie strony wizualnej. Niestety, tak charakterystyczne retro sample z „Drive” występują tu w zaledwie jednej, chociaż niezwykle zaskakującej, scenie konfrontacji „finałowej” (tak, to zdanie ma drugie i trzecie dno). Oczywiste jest, iż udźwiękowienie z poprzedniej produkcji tria pasowałoby do większości sekwencji „Only God Forgives” niczym pięść do nosa (a może katana do ręki?), niemniej to właśnie tamten styl muzyczny był tak charakterystyczną częścią „Drive”. W nowym filmie Refna muzyka idealnie buduje klimat, aczkolwiek pozbawiona jest swojej hipnotycznej mocy.

Ostatni z wielkiego tria twórców, Ryan Gosling mianowicie, gra bardzo oszczędnie, by nie powiedzieć, iż na ekranie po prostu się znajduje. Rola małomównego twardziela z „Drive” jest skopiowana w osobie Juliana niemalże w proporcji 1:1. Na plus tego ostatniego zalicza się jego patologiczne relacje z wyrodną matką oraz obrazoburczy charakter nie mający wiele wspólnego z osobą stereotypowego samotnego mściciela.

Ocena filmu „Only God Forgives” to trudne zadanie. Świetne, ociekające klimatem ujęcia okraszone tematyczną ścieżką dźwiękową, łamanie schematów na licznych płaszczyznach i przekaz nacechowany symboliką ściągany jest jakościowo w dół przez obrzydliwe egzaltowanie przemocy w najgorszym, B-klasowym stylu. Nicolas Winding Refn to z pewnością twórca odważny, kroczący swoją własną wytyczoną ścieżką bez oglądania się na innych. Obrazy takie jak „Bronson” czy przywoływany wielokrotnie do tablicy „Drive” to arcyciekawe dzieła, w których wszystkie elementy zgrały się w jedną całość. W przypadku „Only God Forgives”, utalentowany reżyser i scenarzysta przekroczył jednak granice dobrego smaku. Co ciekawe, w/w tytuł z jednej strony odpycha, z drugiej jednak ciągnie do zaliczenia powtórnego seansu. W sali kinowej co brutalniejsze sceny męczyły, po projekcji jednak w głowie widza pojawiają się setki pytań a propos zawartych w filmie przesłań („o ile jakieś są” – zakrzykną co poniektórzy). Ponowny seans? Być może, ale z pewnością nie przed dużym ekranem i kinowym nagłośnieniem, które zwielokrotniają negatywne aspekty filmu. W kameralnym środowisku – niewykluczone.

Dychotomiczność to w przypadku „Only God Forgives” słowo klucz. Reakcje widzów na obraz Refna będą bowiem tak odmienne, jak dzień i noc. Jeśli ktoś interesuje się mocno tematyką przeróżnych symboli i odniesień, do tego niestraszne mu co brutalniejsze kawałki filmu, niech da szansę Julianowi i jego krwawej „wendetcie”. W innym przypadku, seans z w/w filmem może okazać się stresującym doświadczeniem skutkującym poczuciem zmarnowanego czasu i potencjału filmu. Atakować sale kinowe na własne ryzyko.

 

REKLAMA