To już jest koniec
Lubię takie produkcje. Filmy, w których cała ta machina z Fabryki Snów pokazuje, że ma do siebie dystans. Nie będę też ukrywał, że kiedy usłyszałem o tym, że to James Franco i Seth Rogen będą w „To już jest koniec” postaciami wiodącymi, ucieszyłem się. Tych dwóch podchodzi z niesamowitym luzem do swojego fachu, zaś „Boski Chillout” to produkcja, która w gronie moich znajomych obrosła niemal kultem i którą możemy oglądać kiedy tylko spotykamy się na posiadówach w większym gronie. Im więcej informacji o całym przedsięwzięciu pojawiało się w internecie, tym bardziej oczekiwałem na premierę. Do obsady dołączyły kolejne znajome twarze, zaś fabuła nabrała kształtów.
Wszystko zaczyna się w domu Jamesa Franco podczas imprezy, na której aż roi się od celebrytów, koksu, jointów i rozmaitego rodzaju alkoholi. Wszyscy, może poza jednym wyjątkiem, bawią się znakomicie do momentu, w którym Los Angeles zaczyna pogrążać się chaosie. Wybrane osoby zostają wciągnięte do nieba przez niebieskie promienie, a cała okolica zamienia się w poligon, na który zrzucono napalm. Szóstka bohaterów, w skład której wchodzą James Franco, Jonah Hill, Seth Rogen, Jay Baruchel, Danny McBride i Craig Robinson, barykaduje się w domu gospodarza, podczas gdy na zewnątrz zaczyna szaleć iście biblijna apokalipsa.
Pomysł wyjściowy, czyli szóstka aktorów grających samych siebie to strzał w dziesiątkę. Uwielbiam takie eksperymenty, bo to właśnie one sprawiają, że wszystkie osobistości znane z ekranu stają się nieco bliższe i bardziej przyziemne. Oprócz tego skłaniają do zastanowienia się – czy James Franco jest próżnym, artystycznym snobem? Czy Jonah Hill to najmilszy człowiek świata, a Danny McBride to obleśny wyrzutek, którego nikt nie lubi? Nie wiemy tego, a aktorzy zdają się świetnie bawić grając swoje przerysowane (lub nie) wersje. Fantastycznie spisują się także postacie epizodyczne, takie jak Michael Cera grający naćpaną do granic możliwości wersję samego siebie, która tak bardzo odbiega od jego ciamajdowatego wizerunku, oraz Emma Watson jako desperatka z siekierą. Świetną rólkę zalicza także pod koniec jeden z etatowych amantów Hollywood, ale niech to pozostanie tajemnicą. Gwarantuję jednak, że jego zachowanie i tekst, który wypowiada, sprawi, że parskniecie śmiechem.
Niestety wysiłki ekipy skutecznie niweczy scenariusz, który sprawia wrażenie powstałego podczas standardowej burzy mózgów, kiedy każdy rzuca pierwsze lepsze hasło przychodzące mu do głowy. Początkowe 30 minut, a także niektóre późniejsze pomysły i dialogi, są naprawdę dobre i nie sposób się nie śmiać, kiedy widzimy jak bohaterowie parodiują kino gatunkowe, zwierzają się przed kamerą niczym w „127 godzin” lub przeprowadzając egzorcyzmy. Dostajemy po trochę dramatu, survival horroru, a także typowego buddy movie i uwierzcie mi, jest to iście piorunująca mieszanka. Fikcyjny zwiastun „Boskiego Chilloutu 2” także bawi i szkoda, że reszta prezentuje tak słaby poziom, a żarty z każdą chwilą stają się coraz gorsze. Wiadomo było, że film będzie jedynie zlepkiem klisz i schematów, ale w pewnym momencie cała fabuła zaczyna się rozwadniać i najzwyczajniej w świecie nudzić, a kiedy twórcom kończą się pomysły, dostajemy żarty o masturbacji i genitaliach. Humor zaczyna krążyć w niebezpiecznych rejonach, często przekraczając granicę dobrego smaku. Oczywiście wiedziałem, że po tej ekipie nie można spodziewać się subtelności i nie miałem nic przeciwko, bo lubię „niegrzeczne” komedie, niestety miejscami zamiast sprawić, że będę się śmiał, obserwowałem wszystko z zażenowaniem.
Dobrze, że do poziomu aktorów dostosowała się warstwa techniczna filmu, bo ujęcie zrujnowanego miasta, latające w powietrzu popioły oraz design demonów, mimo że oryginalnością nie grzeszy, jest wykonany bardzo dobrze. Spore wrażenie robią także końcowe sceny, w których możemy zobaczyć samego szatana. Jego wygląd sprawia, że z miejsca zajmuje on pozycję na moim osobistym podium o wyobrażeniu tej postaci.
„To już jest koniec” to film zmarnowanej szansy. Szkoda, bo gdyby scenariusz dostosował się do poziomu aktorów i efektów specjalnych dostalibyśmy jedną z najlepszych satyr ostatnich lat. Produkcję, która stanowiła wspaniały miks parodii i kina gatunkowego. Zamiast tego otrzymujemy zlepek klisz, gdzie świetne pomysły przeplatane są scenami całkowicie wyjętymi z kontekstu. Widać, że w pewnym momencie zabrakło pomysłu jak to dalej pociągnąć, a braki te maskowane są słabymi dialogami. Mimo wszystkich wad, produkcja dobrze radzi sobie w box office i pewnie skłoni to twórców do kolejnego zebrania ekipy i nakręcenia czegoś wspólnie. Mam nadzieję, że tym razem przyłożą się do scenariusza, bo zarówno Rogen jak i Goldberg potrafią pisać. Niestety tym razem nie do końca im to wyszło.