TIMBUKTU. Państwo Islamskie wkracza na nowe terytorium
Timbuktu otwiera i zamyka polowanie na antylopę. Zwierzę biegnie, skręca w lewo, w prawo, ucieka przed ludźmi, którzy je gonią samochodem. Pada seria strzałów. Nie oglądamy brutalnej konfrontacji i rzezi niewinnego zwierzęcia. Wiemy, że biegnie dalej, omija krzewy, przeskakuje kamienie. Ale jego los jest przesądzony. To pewne.
Dość czytelna analogia z łatwością naprowadza widza na odpowiedni trop interpretacyjny. Najlepszy francuski film roku (8 Cezarów) to uczta wilków i marny los zwierzyny łownej – jedni zgłodniali, z błyskiem w oku wypatrują tych drugich, ofiar, które skubią pustynną trawkę od lat.
Pustynia, piach, wiatr, cisza – dawno nie mieliśmy na ekranach tak wysublimowanego filmu, zarówno pod względem pięknej formy, jak i niebanalnej treści. Natura w swej dzikiej, nieprzystępnej odmianie, ale udomowiona, dobrze poznana – i próba poddania jej korekcie, cenzurze. Ten konflikt stoi u podstaw Timbuktu.
[quote]Uderzenie w islamski radykalizm byłoby drogą na skróty, a ta nie zainteresowała Mauretańczyka, Abderrahmane Sissaka, który, chyba jako pierwszy, postanowił przybliżyć idee Państwa Islamskiego.[/quote]
Co ważne, fabułę zbudował na bazie szarości, unikając wyrazistej, konkretnej i skrajnej krytyki tego, co ma miejsce w świecie arabskim w ostatnich latach. Nie chodzi jednak o akceptację stanu rzeczy, a przyjrzenie się twarzom ludzi, którzy nie są karykaturami znanymi z telewizyjnych relacji. Trudno tu wskazać ewidentnie złych, mimo oczywistego fanatyzmu religijnego wypełniającego ich dusze.
Istotne jest miejsce. Timbuktu to zbudowane na środku pustyni miasto, w Mali, na obrzeżach Sahary. Niedostępne, odległe, mityczne. Kluczowe w handlu między Czarną Afryką a tą północną.
Po piasku, który jest tam naturalnym budulcem wszelkich dróg, najlepiej poruszają się Tauregowie, lud nomadyczny – w tej części Afryki to ci ludzie pustyni odgrywali i odgrywają niebagatelną rolę, uczestnicząc w wymianie handlowej, hodując bydło, łowiąc ryby nad życiodajnym Nigrem. Berberowie – bo taką nazwę nosi rdzenna ludność północnej Afryki i Sahary – sami siebie nazywają Amazigh, co znaczy „wolny człowiek”. Co się jednak dzieje, gdy zabiera im się wolność?
Czarna flaga Ad-Daula al-Islamijja fi al-Irak wa-asz-Szam powiewa często. W Timbuktu pojawili się młodzi ludzie z karabinami przepasanymi przez plecy. Patrolują okolice miasta, ogłaszają przez megafon, że nie można stać i siedzieć przed swoimi domami, indywidualnie lub gromadnie; surowo karane jest słuchanie muzyki lub śpiewanie choćby pieśni ludowych lub religijnych; zabroniona jest rozmowa o piłce nożnej, a o graniu w nogę lepiej w ogóle zapomnieć. Kobieta ma być ubrana na czarno, a ręce mają przykryć rękawice – aby nie wodzić na pokuszenie. Bo Allah tak chce. Za złamanie nowego prawa, za niepodporządkowanie się zasadom dżihadu, czyli świętej wojny (z kim? z czym? – to zbyt surrealistyczne pytania) – chłosta lub kamieniowanie. Bo Allah tak chce.
Kłopot w tym, że Berberowie wolność, niezależność mają wpisane w krwiobieg. Nomadyczne geny nie dopuszczały do głosu jakiegokolwiek zniewolenia. Posłuszeństwo wobec pustyni, Boga – to jasne. Allah, do którego się modlą, wymaga skruchy, pobożności, przebaczenia i życzliwości – w taki sposób ze sobą rozmawiają np. mąż z żoną, jedni z kilku bohaterów filmu. Bez tego trudno żyć w tym miejscu. Podobnej pokory – dość oczywiste, czyż nie? – wymaga imam, który nowym samozwańczym sędziom wytyka wejście do meczetu z butami i z bronią, przerywając cichą modlitwę z Bogiem. Reakcja rewolucjonistów na wytknięcie nieetycznych działań, niesprawiedliwie uderzających w tradycję reregionu i pobożnych mieszkańców Timbuktu? „Takie jest Prawo Boga” – słowa usprawiedliwiające choćby gwałt, zostają rzucone przez przedstawiciela Państwa Islamskiego, który zjawił się w okolice na pewno przez nikogo nie proszony. Jak dyskutować z lufą karabinu?
Dodajmy do niej kompleksy, zazdrość, niedouczenie, które z łatwością mieszają się z hipokryzją bożych bojowników. Mimo że futbol jest zakazany, po kryjomu dyskutują o wyższości Zidane’a nad Messim. Chcą powrotu do tradycyjnego kalifatu, do islamskich korzeni, jednak namiętnie korzystają z telefonów komórkowych. Karzą chłopaka za słuchanie muzyki hiphopowej (bo to zachodnia zgnilizna), choć sami rejestrują nowoczesną kamerą jego swoistą spowiedź. Cudzołóstwo to śmierć przez ukamienowanie. Powołują się wciąż na nieomylność Koranu i sprawiedliwy osąd Proroka, choć proces i wyrok, wydane w sprawie nieumyślnej śmierci rybaka, są parodią sprawiedliwości.
Dla ludzi Zachodu bunt w tej sytuacji byłby czymś naturalnym, oczekiwanym. W Timbuktu nie jest on jednak spodziewany, bo jedni i drudzy życie poświęcają Allahowi – jak więc w tej sytuacji buntować się przeciwko braciom w wierze? To głęboko religijne spojrzenie, które z pokory wobec losu czyni cnotę. Nieuchronność fatum pozwala na spokojne funkcjonowanie, tym bardziej, że są przyzwyczajeni do trudów życia.
[quote]To nie jest ten sam islam. Widać to bardzo wyraźnie.[/quote]
Dżihad to wojna z wolnością, pamięcią, tradycją, naturą. To obłęd w czystej formie, choć popadają w niego zwyczajni ludzie. Timbuktu nie skupia się jednak na mechanizmach terroru, jego psychologicznych niuansach. Reżysera bardziej interesuje harmonia, spokój i niewinność, w które nagle wkradają się niepewność i gwałt. Antylopa nie ucieknie.
To mądrze wyważone, refleksyjne kino. Ton publicystyczny płynnie przechodzi w poetycki, co może zadowolić i tych złaknionych wiedzy o wrogu czającym się za rogiem, i tych poszukujących odpowiedzi o złu tego świata. Timbuktu może nie odpowiada na wszelkie pytania w sposób pełny, jednoznaczny, ale to też jest pewna wartość. Bo czyż nie lubimy wychodzić z kina z głową pełną myśli o tym, co właśnie zobaczyliśmy, czego się dowiedzieliśmy?
korekta: Kornelia Farynowska