Świat w płomieniach
Roland Emmerich na zawsze już będzie kojarzony z kinem katastroficznym. Nie ma w tym nic złego – jeśli trzeba wysadzić Biały Dom, bądź zatopić lub skuć lodem naszą kochaną Ziemię, można polegać na niemieckim reżyserze jak na Zawiszy. Pojedyncze obrazy z „Dnia niepodległości”, „Pojutrza” lub „2012” zapisały się w pamięci widzów na całym świecie, nawet jeśli filmy te całościowo pozostawiały wiele do życzenia. Jego nowy obraz poniekąd kontynuuje tradycję kina destrukcji, choć na dużo mniejszą skalę. „Świat w płomieniach” należy bowiem do gatunku filmu sensacyjnego, z którym Emmerich ostatni raz flirtował przy okazji „Uniwersalnego żołnierza”, już ponad 20 lat temu; głównymi atrakcjami mają być staromodne strzelaniny i pościgi, nie zaś katastrofy rozmiarów biblijnych.
Gdy grupa najemników opanowuje Biały Dom z prezydentem Sawyerem (Jamie Foxx) w środku, tylko waszyngtoński policjant John Cale (Channing Tatum) może pokrzyżować ich plany, ocalić głowę państwa oraz swą córkę, która jest przetrzymywana wśród zakładników.
„Świat w płomieniach” jeszcze bardziej przypomina klon pierwszej „Szklanej pułapki” niż mający kilka miesięcy temu premierę „Olimp w ogniu”, również opowiadający o ataku na Biały Dom. O ile jednak film Fuqua’y był pełnokrwistym kinem akcji w tonacji serio od początku do końca, o tyle nowość Emmericha odznacza się dużym ładunkiem luzu i humoru. Cale i Sawyer od pewnego momentu działają razem, przez co film nabiera cech typowego „buddy movie”, jakim była choćby „Zabójcza broń”. Duet Tatum-Foxx wyraźnie działa, zwłaszcza w scenach nieporadności prezydenta, np. gdy gubi wyrzutnię rakiet, bądź wsiada do samochodu na tylne siedzenie „z przyzwyczajenia”. Gorzej Foxx wypada w momentach typowo prezydenckich – trudno mi uwierzyć, aby ktoś taki mógł piastować najważniejszy urząd w państwie. Nic więc dziwnego, że gdzieś po godzinie Sawyer zmienia buty na wygodniejsze białe Jordany. Jeśli ktoś lubi szukać w filmach scen symbolicznych, ta z pewnością dobrze podsumowuje dziełko Emmericha.
Niestety, gorzej z wygodą widza. Niemrawe tempo w pierwszych trzech kwadransach zostaje potem przyspieszone, lecz twórca „Gwiezdnych wrót” ma większy problem z nadaniem swojemu filmowi odpowiedniej tonacji. Historia jest poważna, jednak co rusz wprowadzane elementy komediowe czynią ze „Świata w płomieniach” duchowy odpowiednik wspomnianej już „Zabójczej broni”. A raczej czyniłyby, gdyby nie fakt, że Emmerichowi brak lekkości potrzebnej dla tego typu kina. Próbuje to zatuszować licznymi dowcipami, które często są niepierwszej świeżości lub też pasują do konkretnych scen jak pięść do nosa (prym w tym wiedzie postać Donniego, oprowadzacza po Białym Domu, ale i niekompetentni najemnicy też nie pomagają). Mogę tylko podejrzewać, że pierwotnie scenariusz Jamesa Vanderbilta był typowym akcyjniakiem, dopóki nie oddano go w ręce niemieckiego reżysera. Nie pierwszy już raz kręci on film, w którym wysilony humor spotyka się z potężną dawką zniszczeń, a wszystko to podlane jest mocno patriotycznym sosem. I nie pierwszy raz wychodzi mu zakalec.
Boli to tym bardziej, gdyż intryga wymyślona przez scenarzystę jest dużo ciekawsza od tej, której de facto nie było w „Olimpie w ogniu” (pomimo całej sympatii do tamtego obrazu fabularnie jest on mało atrakcyjny), a wybrani przez Emmericha aktorzy niosą mu cały film. O Foxxie już mówiłem, a to przecież Channing Tatum jest gwiazdą „Świata w płomieniach” – w przeciwieństwie do reżysera on potrafił znaleźć równowagę między dramatem swojego bohatera, a nieco luźniejszym podejściem do całej sytuacji. Po drugiej stronie barykady mamy natomiast dawno nie widzianego Jamesa Woodsa, który w roli zdradzieckiego szefa prezydenckiej ochrony sprawdza się rewelacyjnie. Odstawia na bok swój sprawdzony zestaw złowieszczyk min i przesadnej ekspresyjności (kto pamięta „Specjalistę” ręka w górę), zastępując je przygaszonym wyrazem twarzy i… starością. Nawet gigantów w końcu to dopada.
W obsadzie znaleźli się też Maggie Gyllenhaal jako agentka Secret Service i jednocześnie stara znajoma Cale’a oraz Richard Jenkins w roli Spikera Kongresu. Oboje sprawdzają się w swoich niezbyt wymagających rolach. Dużo ciekawszy jest za to Jason Clarke jako zły do szpiku kości przywódca najemników, który jednak znajduje miejsce na czarne poczucie humoru.
Roland Niszczyciel tym razem się nie popisał. Najgorsza w „Świecie w płomieniach” jest właśnie reżyseria – miejscami toporna, ale przez większość czasu cechująca się niezdecydowaniem. Gdyby Emmerich zrezygnował z humoru w takiej dawce i powiewania flagą (dosłownie i w przenośni) byłoby lepiej. Mógł też iść w drugą stronę i nakręcić ostrą jazdę bez trzymanki, gdzie wszystko może się zdarzyć, łącznie z totalną demolką Białego Domu, ale również i tego wariantu nie wybrał. Rajd limuzynami po trawnikach zapamiętam bardzo mile, tak samo role Tatuma i Woodsa. O całej reszcie szybko zapomnę.
https://www.youtube.com/watch?v=cbf0zSSMLPM