SUFRAŻYSTKA. Czyny, nie słowa
Jestem niebywale wdzięczna za to, że – jak każdy inny polski obywatel – mogłam pójść w tym roku na wybory i teraz swobodnie narzekać. Jestem wdzięczna za to, że mogłam pójść na studia, znaleźć pracę w wolnych mediach i że za bilet do kina zapłaciłam własnymi, przez siebie zarobionymi pieniędzmi.
To, czym dzisiaj mogę się cieszyć i na co narzekać, to dzieło, które wymagało nie roku czy dwóch, ale całych dekad starań i poświęceń zarówno kobiet, jak i wspierających ich sprawę mężczyzn. Bo byli i tacy – i było ich niemało. Nawiasem mówiąc, w niektórych krajach znaleźli się też mężczyźni, którzy otrzymali pełne prawa wyborcze później niż kobiety. W innych walka wciąż trwa, czasem też dla obu płci. Nic dziwnego zatem, że chciałabym zobaczyć, że tym ludziom, z których wielu pozostało bezimiennych, oddano właściwy hołd, ale sumiennie, bez emocjonalnych laurek, bez tworzenia biało-czarnego pejzażu wyzbytego wszelkich odcieni szarości. Tak, jak zasługiwali na to wówczas i jak zasługują dziś. Czy “Sufrażystka” się z tego zadania wywiązuje? Niestety, raczej nie.
Rok 1912, zachodni Londyn. Maud Watts nie ma łatwego życia, jak przed nią jej matka – wychowała się wśród kadzi z praniem, od maleńkości pracując przy balii za minimalne wynagrodzenie, znosząc awanse “dobrego” pracodawcy i sumiennie oddając wszystkie zarobki swojemu panu i władcy, czyli mężowi. W wyniku szeregu zbiegów okoliczności zostaje wciągnięta w środowisko sufrażystek i stopniowo, najpierw bez przekonania, potem z coraz większym zaangażowaniem poświęca się walce o prawo głosu dla kobiet. Ma nawet okazję spotkać samą Emmeline Pankhurst, dodajmy, że ten kilkuminutowy występ Meryl Streep był reklamowany raczej mocno na wyrost.
Mój największy zarzut do „Sufrażystki” to emocjonalne operowanie hasłami i symbolami rzucanymi widzowi w twarz z taką siłą, żeby przypadkiem nie miał wątpliwości, po jakiej stronie należy stanąć.
Metody zalecane przez Emmeline i jej Women’s Social and Political Union do dzisiaj budzą kontrowersje – przede wszystkim z uwagi na swój radykalizm, ale również trwający między historykami spór o ich faktyczną efektywność. Niektórzy zgadzają się z tezą generalnie aprobowaną w filmie, że skoro lata pokojowych negocjacji nie przynosiły efektów, sięgnięcie po ostre rozwiązania było koniecznością. Inni zarzucają brytyjskim sufrażystkom terroryzm i gloryfikację przemocy, argumentując, że cel środków uświęcać nie powinien, a słuszna sprawa to jeszcze nie dość, by dopuszczać do przypadkowych ofiar. Jednak ten wątek jest w filmie adresowany zaledwie dwukrotnie i to pobieżnie, coś na kształt „odptaszkujmy dla celów kronikarskich i miejmy z głowy”.
Mój największy zarzut do „Sufrażystki” to emocjonalne operowanie hasłami i symbolami rzucanymi widzowi w twarz z taką siłą, żeby przypadkiem nie miał wątpliwości, po jakiej stronie należy stanąć. Zupełnie jakby wszyscy jak leci zaczynali z wdrukowanym nastawieniem „jestem przeciwny prawu głosu dla kobiet” i twórcy czuli się w obowiązku pokazać im, jak bardzo się mylą.
Żeby sprawa była jasna – nie neguję, że kobiety w Wielkiej Brytanii roku 1912 doświadczały wszystkiego tego, co w filmie jest przedstawione. Bynajmniej. Ale skupienie tego w osobie jednej bohaterki, uzupełnione turboprzebiegiem jej romansu z ruchem sufrażystek – jednego dnia nie wie właściwie, co to jest, drugiego przemawia w parlamencie, a trzeciego trafia do aresztu i w zasadzie gdyby nie historyczny wątek Derby, można by odnieść wrażenie, że wszystko zmieściło się na przestrzeni jednego miesiąca, a nie roku… w efekcie daje nieprzyjemne wrażenie schematyczności i emocjonalnej manipulacji.
Film nie jest zły – w gruncie rzeczy jest nawet zupełnie w porządku, Carey Mulligan z wdziękiem dźwiga pierwszy plan, ale prawdziwą siłą jest Helena Bonham Carter na drugim planie i tuż obok niej warta zapamiętania kreacja Anne-Marie Duff. Mężczyzn nie ma prawie wcale. A w zasadzie nie ma ich w wydaniu godnym jakiejkolwiek uwagi: albo typ bez kręgosłupa prowadzony na pasku przez żonę, albo snujący się po ekranie mdły polityk, albo wąsaty chudzielec z zerową osobowością wybuchający nagle, że nie pozwoli się upokarzać, albo przedsiębiorczy psychopata. Męską reputację ratuje wyłącznie Brendan Gleeson i to właśnie dzięki temu, że jego Steed nie jest jednoznacznie czarno-biały.
Mimo wszystko jednak trzeba zaznaczyć, że jest w tym filmie pewna szczerość, namiętne zaangażowanie, które ostatecznie ujmuje po trosze za serce na tyle, że na parę słabostek można oko przymknąć. No i dobry, prosty i zdecydowany akord – zamiast patetycznej sceny na koniec napisy finałowe, które na sali kinowej wywołały pełen niedowierzania, głośny szum.