SKOWYT
Gdyby Allen Ginsberg miał okazję obejrzeć najnowszy film duetu Epstein i Friedman, to albo cynicznie by się uśmiechnął i wstrzymał od wszelkich komentarzy, albo dosadnym językiem skrytykowałby film mający na celu złożenie hołdu jego najsłynniejszemu wierszowi. „Skowyt” Ginsberga, jak sama nazwa wskazuje, był krzykiem. Nie chodzi tu jednak o konotacje bojowe, amerykański beatnik nie kreował się na amerykańskiego Williama Wallace’a, który z literackim orężem w ręku poświęca się w imię wolności – stanowcze nie! Słowo „skowyt” wiąże się z bólem, porażką, krzykiem niemocy, wyciem pełnym rozpaczy, czy – w końcu – przedśmiertnym rzężeniem.
Wiersz Ginsberga to ten typ tekstu, który początkowo pisze się dla siebie samego, bo czuje się, że tak trzeba, że to jedyne wyjście. Ściany szuflady nie są jednak zbyt szczelne. Gdzieś pomiędzy ich szczelinami tekst ucieka, na powrót wraca do głowy i domaga się czytelnika, za nic mając istnienie ograniczone jedynie do świadomości autora. Utrwalone na papierze myśli powracają i nie dają spokoju – ich wieczne, natrętne pulsowanie, rozpaczliwa potrzeba ich „myślenia” na nowo i dzielenia się jego wynikami nie dają zasnąć. I właśnie wtedy to, co było już „martwe, zawinięte w plastik” (jak niegdyś jasnowłosa Laura Palmer) biurowej koszulki łapie na tyle duży haust powietrza, aby znów wrzeszczeć, krzyczeć (ileż to podobieństw pomiędzy tekstem, a „Twin Peaks”). Zaczyna rozlegać się „skowyt”, którego na próżno nasłuchiwać w filmie Epsteina i Friedmana.
Produkcja z roku 2010 (tak, mamy ponad dwa lata opóźnienia) przedstawia historię Ginsberga i jego wiersza w sposób tak grzeczny, wyidealizowany i akademicki, jak to tylko możliwe. Totalny brak charakteru jest zauważalny już u samych podstaw filmu – wystarczy spojrzeć na jego konstrukcję. Mamy do czynienia z czterema przestrzeniami, w jakich realizuje się opowieść. W obrębie pierwszej jesteśmy świadkami słynnej nocy roku 1955, kiedy to w Caffe Mediterraneum Allen Ginsberg dokonał pierwszego odczytu „Skowytu”. Bezpośrednio połączona z nią druga przestrzeń przenosi nas w świat animowanych sekwencji, które literalnie (bez jakiekolwiek wyobraźni) obrazują nam wersy czytane przez autora. Trzecia przestrzeń zarezerwowana jest dla wywiadu z Ginsbergiem dojrzałym, komentującym swój sukces, a ostatnią zajmuje proces sądowy wytoczony pierwszemu wydawcy „Skowytu”. Na pierwszy rzut oka zdawać by się mogło, że Epstein i Friedman mocno kombinują, chcąc oddać pod ocenę widzów film złożony, skomplikowany i w szalony sposób igrający z łączeniem kolejnych scen/wątków. Niestety, nic bardziej mylnego. Pamiętacie początek starego, dobrego „Reksia”? Pod koniec plansz początkowych kundel chwytał stempel i na kolejne kadry celuloidu nabijał wciąż ten sam obrazek. Epstein i Friedman różnią się tylko tym, że mieli cztery pieczątki (cztery przestrzenie), które w sposób mechaniczny, a co za tym idzie ekstremalnie mało twórczy, ze sobą poprzeplatali.
W efekcie takiego zabiegu, w i tak krótkim filmie (niecałe półtorej godziny) mamy zamknięte trzy produkcje – żałośnie poszarpaną ekranizację „Skowytu” (przestrzeń recytacji oraz animacje jej towarzyszące), film o procesie sądowym wydawcy amerykańskiego beatnika oraz nietrzymający się kupy wywiad, który w filmie pojawia się jedynie dlatego, aby tłumaczyć niezorientowanemu widzowi kim właściwie jest ten cały Ginsberg i o co chodzi z tym jego dziwnym wierszem. Przy dysponowaniu tak niewielką długością filmowej taśmy nie można opowiedzieć, przyjmując strategię Epsteina i Friedmana, tylu złożonych historii. Wychodzi z tego wszystkiego film, który staje się raczej ekranizacją rozdziału z podręcznika do literatury powszechnej, aniżeli czymś, co miałoby w sposób zajmujący mówić o Ginsbergu, beatnikach, czy też tytułowym „Skowycie”.
Tego typu wtórność, maskowana „jakże awangardowym” wpleceniem animacji w film aktorski oraz „niezwykle oryginalnym” przenoszeniem pomiędzy różnymi przestrzeniami boli tym bardziej, że „Skowyt” Ginsberga to idealny przykład mieszanki pasji, strachu, szaleństwa, bólu, bezsilności i dumy z bycia tym, kim się jest. Wiersz reprezentuje sobą wszystko to, czego brakuje filmowi, który chce o nim opowiadać. Filmowy „Skowyt” jest całkowitym zaprzeczeniem wszelkich ideałów beatników, to nic innego jak kolejna grzeczna i patetyczna aż do nudności produkcja kreująca się na amerykańskie kino niezależne.
Przed samym końcem wspomnę jeszcze o tym, że czary goryczy dopełnia wątek sądowy, który z Ginsberga, jego wydawcy oraz beatników robi wojowników o amerykański sen. „Patrzcie! Oto poemat pełen języka prosto z rynsztoka, pełen nawiązań do homoseksualizmu został uznany za dzieło sztuki! Ach jaka piękna jest Ameryka! Chwalmy ją!” – żałosne, zważywszy na to, że właśnie ta „wspaniała Ameryka” zraniła Ginsberga na tyle, że z jego trzewi wyrwał się przejmujący skowyt pokolenia lat pięćdziesiątych.
Jeśli macie ochotę na akademicką ekranizację podręcznika do literatury, to polecam odwiedzenie najbliższego kina studyjnego i zakup biletu na „Skowyt”. W każdym innym przypadku seans stanowczo odradzam. Chcecie poczuć prawdziwy „skowyt” poety? Odsyłam do „Wojaczka” Lecha Majewskiego, ponieważ znacznie więcej w nim Ginsberga, aniżeli w filmie Epsteina i Friedmana.
Ocena: 4/10 (Jedynie za rolę Jamesa Franco)