Siedmiu wspaniałych (2016)
Zaznaczę na starcie, że nie chcę porównywać filmu Fuquy do poprzednich wersji tej historii, bo to nie ma sensu. Siedmiu samurajów jest absolutnym arcydziełem, grubo ponad trzygodzinnym widowiskiem, które nie nuży ani na moment i już na zawsze zmieniło sposób prezentowania grupowych akcyjniaków. Kurosawa był potworem kina większym niż Godzilla. Natomiast przeniesienie tej opowieści na kanwę westernu przez Johna Sturgesa to gwiazdorska bomba atomowa, zbierająca w jednym miejscu absolutną czołówkę największych twardzieli swojej epoki. Ba! Największych twardzieli w historii kina, bo taki Charlie Bronson odbijałby kobiety dzisiejszym gwiazdom nawet w formie z czwartego Życzenia śmierci. Świetnie rozpisana klasyczna wersja Siedmiu wspaniałych stanowi ostateczną pochwałę prawdziwego męstwa i bezinteresownego poświęcenia, po której można już było bawić się tylko w nihilistyczne komentarze na temat męskich relacji w podobnych uwarunkowaniach fabularnych (co dało nam zresztą Dziką bandę). Kiedy słyszymy temat przewodni Elmera Bernsteina, od razu przed oczami staje grupa zawadiaków, która po prostu chciała zrobić coś dobrego. I nowa wersja tego nie zmieni, dlatego chcę zostawić te celuloidowe cuda gdzieś z tyłu głowy, bo ich się zwyczajnie przebić nie da. I nie trzeba, wystarczy na ich szkielecie zrobić niezły film. A Fuqua udowadnia, że ma fach w rękach, chociaż nie jest geniuszem.
W nowej wersji dostajemy dokładnie taką samą sytuację wyjściową co wcześniej, bo to wspaniały schemat, który idealnie się sprawdza w każdej epoce i konwencji. Wielki i paskudnie zły przedsiębiorca (kręcący wąsem Peter Sarsgaard) gnębi małe miasteczko, którego zahukani mieszkańcy są traktowani gorzej niż gnijąca padlina przez teksańskie słońce. W końcu, po akcie totalnej podłości, mieszkańcy nie wytrzymują i postanawiają znaleźć kogoś, kto pomoże im w jakiś sposób zająć się tym bajzlem. Wdowa po jednej z ofiar Wielkiego Złego natrafia w mieście na czarnoskórego łowcę nagród, robiącego właśnie porządki z poszukiwanym zakapiorem. Coś w opowieści kobiety wyraźnie trafia do kowboja, który postanawia jej pomóc. Nie może tego zrobić sam, więc uruchamia swoje kontakty i w szybkim czasie w mieścinie stawia się siódemka twardych chłopów, którzy muszą przygotować mieszkańców na nadejście kipiącego nienawiścią Wielkiego Złego.
Film Fuquy w pewnym stopniu cierpi na syndrom współczesnego blockbusterowego westernu, gdzie liczba cięć i filtrów dusi w zarodku klimat klasycznej przygody na prerii. Niestety nie da się dziś już chyba uciec od gromkopierdnych rozwiązań znanych z widowisk pokroju Transformers, gdzie akcja pożera czynnik ludzki, a przyprószone pyłem połacie ziemi wydają się świecić plastikiem – co było szczególnie widoczne w Kowbojach i obcych, który to film nieudolnie starał się być klasycznym westernem, ale jednak takim zbytnio zadurzonym w epoce cyfrowej. W nowych Siedmiu wspaniałych widać to też w warstwie dźwiękowej, bo chociaż to niestety ostatnia ścieżka Jamesa Hornera (dokończona przez Simona Franglena), to podniosłe dźwięki i sporo bylejakości typowej dla dzisiejszych blockbusterów niezbyt wiarygodnie podkreślają sceny akcji. A wystarczyło już na wejściu wstawić klasyczny motyw przewodni i kilka razy wpleść go w film, zamiast zostawiać najlepszą nutę na napisy końcowe. Fuqua na szczęście nie próbuje zbytnio kombinować z samą formą i nawet mimo kilku filtrów za dużo, paru początkowych wymian ognia jak z gry komputerowej albo ujęć w strzelaninach, zalatujących zbytnią kreskówką, stara się prowadzić narrację w klasycznym stylu – dzięki temu opowieść nie ma bolesnych przestojów, sceny wymiany ognia są wyciszane wymaganymi pogadankami przy ognisku albo szklance whiskey (chociaż przy liczbie bohaterów nie ma czasu, żeby ich w jakiś ciekawszy sposób rozwinąć), a finałowa konfrontacja unika pomocy komputerów i robi naprawdę świetne wrażenie. Kolejne fale napierających wrogów są sensownie zaplanowane, odpowiednio dramatyczne i nawet brak R-ki po jakimś czasie nie przeszkadza, bo sekwencje z przemocą są tu przedstawione w kluczu klasycznego westernu, gdzie rozlew krwi jak z Tarantino nie był wymagany, żeby zaprezentować, jak wysoka jest stawka starcia. Szczególnie, że reżyser świetnie rozstawił bohaterów na planszy, dzięki czemu każdy z nich ma czas na „swój moment”.
Bo i na bohaterach, podobnie jak w oryginale, opiera się cały film. Nie mam zupełnie problemu ze zróżnicowaniem rasowym obsady. W czasach Dzikiego Zachodu prerię przemierzali czarnoskórzy kowboje, nie wszyscy Indianie byli skalpującymi mordercami, a Azjaci stanowili znaczącą siłę roboczą. Faktem jest, że westernowe zasady stworzyli zakochani w sobie Euroamerykanie, dlatego taki dobór nowej ekipy stanowi oryginalny dodatek do klasycznego schematu. I nie jest widzowi wpychany do gardła – bohaterowie sami z tego żartują, a tarcia międzyrasowe prowadzą do umocnienia relacji bohaterów. Fuqua serwuje widzom niezły zespół, który nie kipi może takim testosteronem jak gwiazdorski buldożer Sturgesa (z czasów, gdy prawie każdy amerykański aktor był urodzonym kowbojem), ale sprawdza się w praniu naprawdę nieźle. Parę dwóch perfekcyjnych macho, Brynnera/McQueena, zastępuje tutaj małomówny, prawy Denzel Washington i jego przeciwieństwo – brawurowy, kipiący energią Chris Pratt. Obaj nie tyle odgrywają role, ile po prostu są sobą – szczególnie Pratt odstawia tutaj typowego Star-Lorda na Dzikim Zachodzie i ciężko uwierzyć w to, że jest kowbojem. Zresztą, oprócz Washingtona, bohaterowie są tak stereotypowi, jakby wyciągnięto ich z kreskówki, gdyż każdego można zamknąć w prostym opisie: superindianin, ninja-nożownik, śmieszek-playboy, ludzki niedźwiedź (Vincent D’Onofrio, jeden z najbardziej niedocenionych aktorów w historii), sławny ekscentryk. Ale to nadal zbiorowisko świetnych aktorów, których zawsze miło zobaczyć w ruchu. Z ekranu aż kipi zabawa, jaką musieli mieć na planie.
I to jest chyba najważniejsze w obrazie Fuquy. Ten film nie był potrzebny, reżyser nie dodaje wiele od siebie, bohaterowie są ledwie zarysowani, dialogi czasami kuleją, a całość momentami zbytnio zwalnia w czasie przygotowań do scen akcji. Ale… to samo można zarzucić wielu klasycznym westernom, które nie zawsze były idealne (a często najlepsze są we wspomnieniach, gdzie mitologizujemy je sobie, jak na przykład b-klasowe akcyjniaki), ale nadrabiały ułomności sercem i dającymi się lubić herosami. Przez pierwszą część seansu zdarzało mi się tracić zainteresowanie i zbyt często bawiły mnie dziwne momentami próby udawania przez niektórych aktorów superfajnych kowbojów albo przepodle złych złoczyńców, ale gdy tylko trzeci akt zaczął się rozkręcać, to całkowicie wpadłem w wir akcji i złapałem się na tym, że trzymam kciuki za każdego ze straceńców.
I to jest właśnie siła tego klasycznego schematu fabularnego, sprowadzenie opowieści do podstawowych wartości – honor, sprawiedliwość, bezinteresowność, przyjaźń, poświęcenie. Zapomniałem na dłuższy czas o wadach i potknięciach produkcji, bawiąc się przez dobre czterdzieści minut jak dziecko.
To nie jest wielkie kino, ma sporo wad, ale czuć w tym zbiorowisku fajnych kolesi ducha drużynowych westernów. Dostajemy po prostu niezły film akcji od konkretnego wyrobnika, przyozdobiony świetnie zaplanowanymi scenami strzelanin, który ani przez moment nie aspiruje do bycia dziełem ponadczasowym. Nie walczy też z legendą własnego tytułu, uaktualnia kilka rzeczy, nie ma się szczególnie czego wstydzić. Klasyczne efektywne rozwiązania w nowych szatach, żeby młodzi widzowie mieli swoich herosów do niedzielnego obiadu. W zasadzie niegroźny i stanowi miłą odmianę od zalewu komiksowych trykociarzy.
korekta: Kornelia Farynowska