SELMA – Szykowny, filmowy trup
Autorem recenzji jest Michał Degórski.
Podczas ubiegłorocznej gali oskarowej Ellen DeGeneres żartowała, że jeśli film Zniewolony: 12 Years a Slave nie dostanie statuetki, to Akademia zostanie posądzona o rasizm. Mimo iż Spike Lee od lat grzmi o parytetach koloru skóry (!) w przyznawaniu nagród filmowych, zarzucając Akademii – skrajnie absurdalnie – brak różnorodności rasowej w nominacjach, powiedzmy sobie uczciwie: poprawność polityczna na dobre zagościła na salonach Dolby Theatre w Holywood.
Niezliczone przykłady udowadniają, że ponad jakość filmu ceni się jego społeczno-kulturowy kontekst, wagę (i powagę, niestety) podejmowanej tematyki oraz wydźwięk produkcji mającej być niekiedy wielką lekcją i nauczką dla ludzkości. Produkcje te mają więcej wspólnego z rzemiosłem niż ze sztuką. Przesiąknięte patosem, odbijają jedynie, niczym matryca, konkretny wycinek historii, nie dając od siebie absolutnie nic. Czy Selma wybija się ponad to status quo?
Tę historię znają wszyscy, którzy choć trochę uważali w szkole: jest rok 1965, a czarnoskóra społeczność zaczyna swój, dosłownie i w przenośni, marsz po prawa i wolności obywatelskie. Formalnie zniesiono segregację rasową oraz przyznano Afroamerykanom prawa wyborcze, ale to tylko teoria – w praktyce niecałe 2% z nich jest rejestrowane w komitetach wyborczych przez surowych białych urzędników. Są zastraszani i zniechęcani do głosowania. Wszystko zaczyna się w małym, tytułowym miasteczku Selma w stanie Alabama, a aktywiści – z pastorem Martinem Lutherem Kingiem na czele – ruszają w kierunku Montgomery. Pragną wprowadzenia protokołu federalnego respektującego ich prawa wyborcze. Na zmianę konstytucji nie godzi się prezydent Lyndon B. Johnson (niezły Tom Wilkinson), a brutalnie pacyfikuje demonstracje z pomocą policji gubernator stanu Alabama George’a Wallace (rewelacyjny Tim Roth).
[quote]Selma to dość skromny, kameralny, quasi-teatralny dramat. Brakuje praktycznie wszystkich elementów do dobrego zrealizowania tego typu produkcji.[/quote]
Najbardziej uwiera scenariusz oparty na niezwykle prostym schemacie: dobrzy, uciemiężeni czarni walczą ze złymi białymi. Wszyscy bohaterowie są ukazani zero-jedynkowo, przez co poznajemy właściwie puste ikony zamiast ludzi z krwi i kości z wszystkimi ich słabościami, bolączkami, wątpliwościami oraz przywarami. Oczywiście, Martin Luther King jest w USA – i nie tylko – postacią iście legendarną. Dla Amerykanów jest on osobą równie ważną i cenioną, jak dla nas Lech Wałęsa czy Jan Paweł II (o których w końcu też powstały w Polsce filmy).
W Selmie aktywista został przedstawiony w sposób skrajnie wyidealizowany – film tym samym stawia mu pomnik i oddaje hołd. Tylko niektóre sceny dość niejednoznacznie sugerują jego pociąg do kobiet, poza tym jest przedstawiony jako człowiek niezłomny, niezwykle wrażliwy oraz przekonany o słuszności sprawy, o którą walczy. Dawid Oyelowo odrobił swoją lekcję i nauczył się sposobu gestykulacji i barwy głosu pastora, problemem są jednak napisane dla niego przemówienia. Jak się okazuje, producenci nie uzyskali licencji na oryginalne przemówienia Kinga, więc napisano nowe teksty, jedynie wzorując się na autentycznych. Kaznodziejskie, pełne energii ale też pustych haseł mowy nie przekonują, a główna postać nie jest tak charyzmatyczna jak powinna. Tym samym trudno uwierzyć i w jego misję, i zdolność do przewrotu i zmian.
Lata 60. ubiegłego wieku to też czas Ameryki powoli podnoszącej się po zamachu na J. F. Kennedy’ego i jednocześnie walczącej zbrojnie w Wietnamie. Jednak polityka międzynarodowa, mentalność Amerykanów czy kontekst kulturowy kompletnie nie interesują reżyserki. Brakuje jej głębszej analizy i chęci zrozumienia sytuacji społeczno-politycznej. Prezydent Johnson w Selmie jest ukazany w negatywnym świetle – w rzeczywistości nie warto go tak jednoznacznie osądzać. Musiał sobie radzić z upadającą gospodarką, społecznym niezadowoleniem oraz pogarszającą się pozycją USA na arenie międzynarodowej spowodowaną wojną w Wietnamie. Gubernator Wallace to okrutny tyran, którego ostatecznie spotyka zasłużona kara – zostaje sparaliżowany – a jego kandydatura na urząd prezydencki nie przynosi żadnych efektów. Co najgorsze, pozostałe postaci (których imion widz nie jest w stanie zapamiętać) są w pełni bezpłciowe i nijakie, powtarzają te same puste i banalne słowa. Sytuację pogarszają całkowicie martwe dialogi, które nie iskrzą, a są równie bezbarwne i przezroczyste co osoby je wygłaszające.
[quote]Film przeszedł w Polsce praktycznie bez echa. Zarówno branżowe recenzje, jak i opinie widzów były zdecydowanie mniej przychylne niż te zza oceanu.[/quote]
I nie chodzi tu o to, że brakuje nam społecznej wrażliwości albo wiedzy historycznej, aby z empatią spojrzeć na historię Martina Luthera Kinga oraz utożsamić się ze społecznością czarnoskórą i jej walką o prawa człowieka – historia jest wystarczająco uniwersalna w wymowie i znaczeniu. Zabrakło emocji, siły przebicia zarówno w słowie, jak i obrazie, a podniosła muzyka Johna Legenda i Commona (jedyny Oscar dla Selmy za najlepszą piosenkę Glory) nie ratuje tej sytuacji. Film, jakkolwiek sprawnie zrealizowany od strony formalnej (świetne odwzorowane realia historyczne i ciekawie wystylizowane sceny przemocy), jest co najwyżej produktem jednorazowego użytku do obejrzenia i zapomnienia. Nie analizuje i interpretuje, a jedynie kreuje idee, gra na prostych emocjach zamiast dogłębnie wzruszać, uczy – ale nie wystarczająco bawi.
Finalnie mamy do czynienia z produktem szablonowym i płytkim niczym filmowe monologi Martina Luthera Kinga, nudnym jak sama poprawność polityczna, schematycznym, podręcznikowym oraz szytym na miarę pod gusta Akademii. Film Avy DuVernay przypomina trupa po balsamowaniu – wygląda przyzwoicie i szykownie, ale jest blady oraz brakuje mu tętna, serca, energii. Selmę nakręcono bez pasji, żywiołu, głównemu bohaterowi brakuje charyzmy, ale najbardziej zabrakło reżyserce lekkości i spontaniczności, przez co widz ma wrażenie, że kanwą scenariusza był sztampowy podręcznik do historii dla szkół średnich.