SAN ANDREAS
Lubię przyglądać się klęskom cywilizacji. Z rosnącym zainteresowaniem obserwuję, gdy kolejne kondygnacje wieżowca zanurzają się pod ziemię. Od razu czekam na pył i płomienie, które niedługo później będą wznosić się nad głowami wszystkich okolicznych świadków. Oczywiście wypatruję połamanych i zwęglonych zwłok, tak atrakcyjnie porozmieszczanych na tragicznym pobojowisku.
Staram się wyłapać każdą, nawet najdelikatniejszą, plamkę krwi. Urozmaicają one krajobraz o kontrastową barwę. Gwarantują estetyczny szok. Ta czerwień, delikatnie wypływająca spod gruzu, jest często jedynie detalem. Nadaje on jednak całemu krajobrazowi klasy i powagi, cenionej malarskości. Mile widziane są wyskakujące z okien przyszłe ofiary. To urozmaicenie dla atrakcyjnej katastrofy, wzbogacające wydarzenie o jeszcze większą dynamikę. Nie mniej ciekawe są momenty, gdy w przepaść wpada auto. Najlepiej, gdy za kierownicą siedzi matka, która pociesza swoją córeczkę siedzącą na foteliku z tyłu. Bo „wszystko będzie dobrze”. To zawsze oczekiwany moment. Kataklizm stał się obrazkiem, efekciarskim spektaklem, odbieranym głównie na płaszczyźnie estetycznej. Dlatego kino katastroficzne ciągle trzyma się tak dobrze. Nawet po 11 września, po tsunami, po corocznych trzęsieniach ziemi.
Ray (Dwayne Johnson) jest ratownikiem w Los Angeles i doświadczonym pilotem helikoptera. To niezłomny heros o ciepłym spojrzeniu. Jego życie zawodowe to seria sukcesów, ale rodzinne niespodziewanie mu się rozsypało. Rozwodzi się właśnie z swoją żoną Emmą (Carla Gugino), która związała się z zamożnym architektem pracującym w San Francisco. Małżeństwo Raya i Emmy rozpadło się po wypadku na spływie kajakowym, w którym stracili młodszą córkę. Starsza, dwudziestokilkuletnia Blake (Alexandra Daddario), ma przeprowadzić się razem z matką i jej partnerem do Miasta nad Zatoką. Właśnie wtedy dojdzie do serii trzęsień ziemi o potężnej, niespotykanej dotąd sile. Ray zostanie wysłany z Los Angeles, by ratować mieszkańców San Francisco. Jednak dla niego najważniejsze będzie uratowanie członków rodziny. Dość szybko odnajdzie swoją żonę, ale znalezienie córki będzie wymagało zdecydowanie większego poświęcenia.
Ważną postacią jest również profesor Lawrence (Paul Giamatti), od lat specjalizujący się w trzęsieniach ziemi, starający się je przewidywać. Jego wątek pozwala reżyserowi co jakiś czas oddalić się od bezpośredniej relacji i naukowo uzasadnić kolejne wstrząsy, zapowiedzieć następne katastrofy. Profesor korzysta z licznych wykresów, map i statystyk. Ten zabieg pozwala na chwilę wytchnienia i również proponuje widzom nieco inną perspektywę.
Wielość punktów widzenia jest największą zaletą San Andreas.
[quote]Rozpisanie fabuły na kilka wątków umożliwia oddanie ogromnej skali zniszczeń.[/quote]
Jesteśmy w samym środku zdarzeń za sprawą błądzącej po mieście Blake, a dzięki Rayowi szybujemy nad San Francisco na pokładzie helikoptera. Wątek profesora, najbardziej oddalonego od centrum wydarzeń, jest jeszcze innym stanowiskiem obserwacji. Przeskakując pomiędzy tymi trzema planami, reżyser buduje odpowiednie napięcie. Film też ani przez moment nie zwalnia. Kolejne trzęsienia mają coraz większą siłę i bohaterom jest coraz trudniej przetrwać.
Oczywiście największym bohaterem San Andreas są efekty specjalne. Zrealizowane zostały na bardzo wysokim poziomie, nie rażą sztucznością. Trzęsienia ziemi i fale tsunami wydają się trochę prawdziwsze od tych oglądanych u Rolonda Emmericha. Green screen został sprawnie i umiejętnie wykorzystany. Nigdy nie sprawia wrażenia dwuwymiarowego tła, przed którym stoją postaci. Obraz w San Andreas ma zawsze odpowiednią głębię i fakturę. Wszystko to wsparte jest świetną oprawą dźwiękową. Pod względem realizacyjnym film Peytona to kawał solidnego katastroficznego kina. Wykonanego z pietyzmem, dbałością o detale i często ogromnym rozmachem.
W tym wszystkim na szczęście reżyser nie zapomina o bohaterach. Oczywiście są oni stereotypowi i banalni, ale nie będący jedynie pretekstem dla orgii CGI. Reżyser nienachalnie wplata w ten festiwal destrukcji historię odbudowującej się rodziny. Opowieść o małżeństwie, które największą tragedię już tak naprawdę przeżyło. San Andreas to dobry film. To uczciwie wykonana rzemieślnicza robota. Bez momentów wielkich, ale też bez fauli.
Nawet powiewająca pod koniec amerykańska flaga nie razi tak bardzo. Zadowoleni z kina powinni wyjść nie tylko fani gatunku.
korekta: Kornelia Farynowska