REDWOOD. “Wiem, że to dotyczy twojego ciała, ale naszego związku również”
Las wydaje się być idealnym krajobrazem dla horroru, prawda? Nie potrzeba przecież dużych pieniędzy, aby uczynić z takich plenerów złowrogie, niebezpieczne, obce człowiekowi miejsce, którego ogrom i brak cywilizacyjnych wygód uniemożliwiają łatwą ucieczkę bądź obronę. Zwłaszcza dla dwójki młodych ludzi, urlopujących się z dala od innych wczasowiczów i niespecjalnie przygotowanych na wyzwania, jakie niesie ze sobą kilkudniowy kemping. Łatwo zrozumieć intencje reżysera i scenarzysty, który umyślił sobie, że grozę najłatwiej uzyskać, umiejscawiając akcję filmu w lesie, z bohaterów zaś czyniąc osoby ewidentnie miastowe, a przez to pozornie słabsze – czy nie każdy twórca horrorów marzy o sukcesie na miarę Martwego zła, gdzie parę drzew, mała chata i mocno ograniczony budżet wystarczyły, aby osiągnąć sukces? Gdyby to była prawda. Tom Paton, twórca brytyjskiego Redwood, zapomniał, że ważna jest również (a może przede wszystkim) pomysłowość, tak na poziomie tekstu, jak i realizacji. Koszmarnie amatorski to film, który lepiej by się sprawdził jako źródło żartów podczas wspólnego oglądania ze znajomymi niż w kinie.
Podobne wpisy
Tak jak zazwyczaj lubię pisać o pierwszej scenie filmu, tak tutaj kojarzy mi się to z wejściem na pole minowe, gdyż otwierająca Redwood sekwencja skutecznie spoileruje resztę fabuły, która w ogólnym zarysie zasadza się na wycieczce pary bohaterów do kalifornijskiego parku Redwood (w rzeczywistości oglądamy nasze polskie góry karkonoskie). Josh i Beth już na początku zostają pouczeni przez lokalnego rangera, aby nie wypuszczać się poza wyznaczony szlak, ale oczywiście nie byłoby filmu, gdyby postaci posłuchały głosu rozsądku bądź tego, który wydaje się wiedzieć lepiej. Tym bardziej że wkrótce dowiadujemy się, że Josh ma białaczkę, a w pobliskich lasach ukryte jest mistyczne miejsce, które ponoć uzdrawia nieuleczalnie chorych. Gdyby to było takie proste. Zamiast uczynić z tej legendy cel głównych bohaterów, Paton woli słuchać ich niekończących się rozmów o nowotworze i planach na (wątpliwą) przyszłość. Anglik chce chyba, abym współczuł i emocjonalnie zbliżył się do jego postaci, ale gdy słyszę dialogi typu “Wiem, że to dotyczy twojego ciała, ale naszego związku również”, zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdyby film był niemy.
To nie jedyny problem. Aktorzy nie potrafią wykrzesać ze swoich ról jakiejkolwiek energii, deklamując nie najlepiej napisane kwestie w sposób dziwnie pasujący do materiału wyjściowego. To już polski las ma w sobie więcej życia niż grający Josha Mike Beckingham (prywatnie brat Simona Pegga), drewniany nawet podczas snucia swojej opowieści o chorym dziadku. Trochę lepiej radzi sobie Tatjana Inez Nardone, choć głównie dlatego, że jej postać nie jest tak irytująca jak jej partner. Większość Redwood spędzamy w ich nieciekawym towarzystwie, dlatego niemałą sensacją jest moment, gdy na ekranie pojawia się leśniczy o twarzy Nicholasa Brendona. Nie dość, że aktor znany z Buffy: postrachu wampirów gra najlepiej, mówi z prawdziwym amerykańskim akcentem, to jeszcze potrafi uruchomić w widzu czujność, pomimo nieefektownej prezencji. Szkoda, że znika po zaledwie paru minutach, pozostawiając nas sam na sam z Joshem i Beth, którzy w dalszej części filmu wspominają właśnie… Buffy. To ci żart.
Ktoś mógłby zapytać, gdzie ten horror. Zanim główni bohaterowie spotkają się oko w oko z zagrożeniem, musi minąć dobre pół filmu, w którym najstraszniejsze nie są szare nagusy latające po lesie, a nuda, przewidywalność oraz głupota postaci. W jednej ze scen Josh i Beth znajdują karabin, ale zamiast od razu wziąć go do ręki, reżyser postanawia zbudować napięcie na trudności z sięgnięciem po broń. Innym razem, przerażeni głośnymi wrzaskami oraz obecnością dziwnie wyglądających przybyszów bohaterowie szybko wskakują do namiotu, jakby ukrycie się w nim miało sprawić, że staną się niewidoczni dla obcych, którzy dopiero co ich widzieli. Najlepszy jest jednak moment, kiedy Josh ujawnia swoją tchórzliwą naturę i zamiast pomóc swojej dziewczynie w ucieczce, prześciga ją, pozostawiając daleko w tyle, na pastwę bestii.
Jest tego więcej, gdyż Paton ewidentnie chce uczynić ze swojej fabuły historię ku przestrodze, aby nawet w miłości mieć oczy z tyłu głowy. Robi to jednak w sposób mechaniczny, toporny i właściwie nieudolny, już pierwszą sceną ujawniając swoje intencje, które powinny być tajemnicą aż do „zaskakującego” finału. Mogę przymknąć oczy na techniczne niedoróbki, jak koszmarny montaż, błędy w kontynuacji scen, słabe oświetlenie nocnego planu, a nawet dyletanckie aktorstwo. Ale jeśli opowieść polega tylko na jednym zwrocie akcji, zasygnalizowanym już na początku, dostarczając przez cały seans zaledwie pojedynczych wolt strachu, należy być dla takiego filmu bezlitosnym. Materiał na najwyżej dwudziestoparominutowy odcinek serialu został tu niemiłosiernie rozciągnięty do prawie 80 minut, z dwójką nieciekawych bohaterów i białaczką, która stanowi leitmotiv całości. Chyba nawet w formie serialowej by się to nie sprawdziło.
korekta: Kornelia Farynowska