Recenzja „Przebudzenia Mocy”
BEZ SPOJLERÓW 🙂
To jest trochę tak, że czas szybko leci, miga, jak gwiazdy przy wchodzeniu w nadprzestrzeń. Mrugasz nieco wolniej niż zwykle, myk! i siedzisz na tapczanie obok rodziców, oglądając pierwszy raz oryginalną trylogię. Mrugasz znowu i podgrzewasz zniecierpliwionym tyłkiem fotel w kinie na premierze Mrocznego widma jakieś dziesięć lat później. Mrugasz jeszcze raz, mija kilkanaście lat, a ty wychodzisz z kina spocony, ze skołatanym sercem. Właśnie odbył się seans Przebudzenia Mocy. Jesteś stary, myślisz (jeśli oczywiście pamiętasz premierę poprzedniej trylogii). A może młody? Dysonans poznawczy. Bo to film dla staro-młodych. I dokładnie coś takiego towarzyszyło seansowi Gwiezdnych wojen i to na wielu poziomach. Ciągle. Jakiś. Dysonans. Ale jest w porządku.
Chciałbym napisać coś magicznego o tej serii, aby czytać to potem przy kominku, wspominając Gwiazdkę 2015 oraz premierę najnowszej trylogii. Wystrzelałem się jednak z sentymentalizmów w tym tekście; to była nawet taka cwana strategia z mojej strony, aby się od tych percepcji polukrowanych wyswobodzić i do seansu podejść tak analitycznie, jak tylko się da. Na „zimnego recenzenta”, niezakochanego w franszyzie, próbującego zapomnieć o kilogramach książek, komiksów i figurek, które kolekcjonował.
Tak, jasne, dobre sobie, bo gdy ekran się zaciemnił i uderzyły pierwsze tony Williamsowej muzyki, a literki poczęły znowu śmigać po ekranie, wiedziałem, że pozamiatane – jestem znowu szczeniakiem.
Na szczęście ten dzieciuch nie zawsze podążał w kierunku króliczej nory – miałem więc mały problem z klimatem najnowszego rozdziału, tak zakochanego w Nowej nadziei i stylówie George’a Lucasa, jak zakochani jesteśmy w Gwiezdnych wojnach i my. Bo fabularnie (i nie daj Bóg napisać tutaj więcej, bo znajdziecie moje ciało na dnie Wisły, z przywiązanym do szyi ostrzeżeniem „Disney nie wybacza spoilerów”) to wszystko trąci nieco remakiem oryginału. Jest dziedzictwo. Jest swoiste, romantyczne „szukam siebie i szukam Mocy w sobie”. Jest konflikt Jasnej i Ciemnej strony, jest też klasyczny wątek, który najbardziej kocham w serii – przebaczanie, fatum i zmywanie zła wrodzonego. Czyli znowu Gwiezdne wojny są starotestamentową historią okraszoną kosmiczną baśnią, z małą szczyptą awanturnictwa. I dobrze, powinniśmy naprawdę się cieszyć, że J.J. Abrams, który rozbujał nam tego gwiezdnego niszczyciela, jedzie na paliwie znanym, nie szpanuje, nie udaje kogoś, kim nie jest, ale niekiedy zdarzyło mi się mimo wszystkich tych pachnących, znajomych smakołyków łaknąć nowości.
Poznajemy więc kolejny rozdział z życia Hana Solo, Lei, Chewiego, a także prolog historii Finna, Rey i twarzyczek, które powinny się przyjąć jako nadruki na koszulki i plastikowe odlewy w figurkach. Bo postacie w tym filmie są solidnie napisane. Niesamowite, jak udało się uniknąć zapachu domu opieki społecznej, a jednocześnie, mimo jazdy na sentymencie, gdzie tylko się da (głównie w dialogach), udowodnić, że nie o starą gwardię w Przebudzeniu Mocy chodzi.
I tutaj wskakuje mój pierwszy dysonans – Harrison Ford jako Han to bohater, który przeszedł ewolucję, życie go do niej zmusiło, ale mimo wszystko drży gdzieś w środku ten dawny awanturnik; Carrie Fisher jako Leia to postać, którą kochamy za mądrość, ale w niej zmian jest więcej, które schodzona i zmęczona wieloma aktywnościami życiowymi aktorka przyjmuje z godnością. Wierzę w tę Leię. Wierzę też we wręcz wyjętego z mitów arturiańskich Luke’a, który jest swoistą legendą tego uniwersum. Ale czy nie był przypadkiem nią już przed bitwą endoriańską? Wszystko więc pasuje.
W czym więc tkwi moje wielkie, włochate jak przedramię wookiego „ale”?
W tym, że naprawdę lubię historię skoncentrowaną wokół nowych postaci, a ich historia przypomina mi, że schematy fabularne w Gwiezdnych wojnach jakby się nieco wytarły. Intrygujące są żywiołowość i zagubienie Johna Boyegi, który kupuje nasze serca szybciej niż smutaśny Luke w czasie podwójnego zachodu słońca na Tatooine. Daisy Ridley to archetypowa silna dziewczyna, zagrana poprawnie i charyzmatyczna na tyle, na ile musi. Adam Driver jako Kylo Ren – tutaj chciałoby się powiedzieć więcej, na pewno też różne będą recepcje tej postaci, ja jednak odbieram go jako godnego kontynuatora tradycji „mocomrocznej” i już teraz uważam go za jednego z najciekawszych łotrzyków uniwersum Lucasa.
Gryzę się w język, bo tyle chciałbym omówić, przegadać kumpelsko, z tyloma tajemnicami zostawia przed nami ten film, a jednocześnie czuję się trochę oszukany, bo ton nowych Gwiezdnych wojen jest bardzo zachowawczo skomponowany. Pomysły na sceny akcji to wszak najlepsza tradycja Kina Nowej Przygody, bez oczopląsu, naturalnie wynikające ze scenariusza, walki kendo są dynamiczniejsze i mniej chaotyczne niż w prequelach, a zdjęcia Dana Mindela to wspaniały kolaż galaktycznych pocztówek. Gdybyśmy mieli rok 2000 – ssałbym te obrazki na dyskietkę w kafejce internetowej, aby mieć nową tapetę Windowsa na każdy dzień tygodnia. Również muzyka – nawiązuje do poprzedników, kiedy się da, szkoda jednak, że brakuje w soundtracku tak pamiętnych kawałków jak poprzednio.
W tej zupie pływają znane przyprawy, a nawet kilka świeżych owoców. Nic, tylko konsumować.
Coś się jednak we mnie zmieniło – na oryginalną trylogię zacząłem patrzeć dojrzalej dopiero po latach, zauważając, że to mrok oraz zmiana nastroju w Imperium kontratakuje dopełniają całości, sprawiają, że opowieść wydaje się otwartym kodem, do którego można coś dopisać. Disney chce dopisywać, Disney chce rozbudowywać i rozszerzać, więc po drodze musiały paść trupy. Ofiarami, jak wiemy, są między innymi historie z Expanded Universe, które czasami próbowały eksperymentować z formułą Gwiezdnych wojen, bo właśnie mój największy zarzut wobec Przebudzenia Mocy jest być może również największym atutem tego filmu – to wszystko jest znane.
Czekam więc na kolejne odsłony trylogii, czekam już teraz, bowiem prawdziwe, nieznośne czekanie dopiero się zaczyna. Póki co mamy film na poziomie skocznego i kultowego Powrotu Jedi, ale chyba musimy jeszcze poczekać na prawdziwe, nowe, dwudziestopierwszowieczne Imperium kontratakuje.
Zaczęło się dobrze.
korekta: Kornelia Farynowska