Ralph Demolka
Recenzja pojawiła się wcześniej w serwisie Paradoks.
“Kto wrobił Królika Rogera?”, ale zamiast postaci z filmów animowanych mamy do czynienia z bohaterami gier wideo. Tak brzmiała moja pierwsza (i wydaje mi się – całkiem celna) myśl, kiedy zobaczyłem parę miesięcy temu zwiastun “Ralpha Demolki”, gdzieś w czeluściach Internetu. Nie, chwila… Bzdura! Moja pierwsza myśl brzmiała jednak mniej więcej tak: “OMG! OMG! Bowser, M. Bison, Zangief, Kano i Dr Eggman w jednej scenie! A gdzieś w tle śmigają Sonic, Qbert i jeszcze parę innych znajomych twarzy!” Najnowszy film Disneya powstawał z myślą o ściśle określonej grupie odbiorców: ludziach, którzy zarywali noce przy grach na NESa (albo bardziej swojsko – na Pegasusa), zostawili w salonach z automatami małą fortunę, a teraz pójdą do kina zabierając na seans dziecko własne lub inne najbliżej spokrewnione, pożyczone od kogoś z rodziny. Tak żeby nie było zbyt dużego obciachu przy kasie, kiedy z wypiekami na twarzy będzie się prosiło o bilet.
I w dużym stopniu “Wreck-it Ralph” spełnia funkcję nostalgicznej laurki, świetnie bombardującej z ekranu nawiązaniami wszelakimi. Trudno się nie uśmiechnąć do wspomnień, gdy ujawnione zostaje, gdzie odbywają się spotkania grupy wsparcia dla negatywnych bohaterów. Ryu ze Street Fightera zasadza ostatniego na ten dzień Shoryukena, po czym idzie z Kenem na piwko do Tappera, a pewne drzwi otwiera ten sam kod, dzięki któremu Contra robiła się o 30 dodatkowych żyć prostsza. Tak jak kiedyś we wspomnianym wcześniej filmie Zemeckisa patrzyło się z niedowierzaniem na animkowe miasto, tak tutaj patrzy się na centralną stację salonu gier.
Oczywiście zostaje jeszcze ta część widzów, dla których spory fragment powyższych dwóch akapitów to jakiś niezrozumiały bełkot, a osoba, która te akapity napisała zaczyna wyglądać jak zdziwaczały nerd bez życia. Co oczywiste – włodarze Disneya mają świadomość tego, że nie wszyscy potencjalni odbiorcy ich filmu potrafią z pamięci zacytować Konami Code*, a już szczególnie młodsza widownia, która Nintendo kojarzy co najwyżej z Wii, a o Atari słyszała jedynie z opowieści (czyich? Nie mam pojęcia), bądź w bardzo optymistycznej wersji wydarzeń – kojarzy tę nazwę z pikselami wielkości własnej głowy. Młodsza widownia, do której “Ralph Demolka” też podobno miał być skierowany. Dlatego też, po początkowej karuzeli nawiązań, dość szybko nadchodzi opamiętanie, akcja stara się ustatkować, a scenariusz chce się zrobić bardziej przystępny. W ten sposób obie grupy widzów znajdą tu coś dla siebie, bo historia przechodzącego kryzys tożsamości, poszukującego własnego miejsca na świecie bohatera jest tak oczywista i uniwersalna, że umieszczenie jej w kontekście elektronicznej rozrywki dałoby się uznać za zwyczajny kaprys.
Całe szczęście opowiadana przez film historia należy do tych, które tym bardziej mogą się podobać, im lepiej się je zna. Nawet jeśli scenariusz zbudowany jest na solidnym i ogranym stelażu domyślnych motywów, to ma w sobie tego ducha, który potrafi w odpowiednich momentach wzbudzić w widzu emocje. Sam karciłem się w myślach, kiedy podczas zupełnie oklepanej sceny, godzenia się głównego bohatera z własnym losem, po plecach przechodziły mnie ciarki. Cóż począć, wewnętrzny cynik musiał skapitulować.
A co się nie udało? Szczerze mówiąc najbardziej uwierał mnie wybór gry, w której toczy się główna część akcji. Nie chodzi nawet o to, że cukierkowa (dosłownie) kraina wyścigów nawiązująca nieco do Mario Kart nie kojarzy się wizualnie z żadną konkretną “dużą i głośną” grą, podczas gdy w innych da się odczuć Donkey Konga, Halo albo Metroida. Zbudowane ze słodyczy, bajkowe krajobrazy wyglądają całkiem malowniczo, ale z pewnością wyglądałyby lepiej, gdyby parę lat temu z podobnego pomysłu nie skorzystało Sony w “Klopsikach i innych zjawiskach pogodowych”. Teraz wyszło trochę jak powtórka z rozrywki. Mało elegancko wypada też drugoplanowy wątek głównej bohaterki gry Hero’s Duty, który z jednej strony stara się być do granic możliwości rozbuchany, stawiając na szali być albo nie być całego świata komputerowych postaci, a z drugiej: gdyby go wyciąć, tak naprawdę w filmie prawie niczego by to nie zmieniło.
W ogólnym rozrachunku Disneyowi udała się niełatwa sztuka – nakręcić film dla wszystkich, który nie okazał się filmem dla nikogo.
*góra, góra, dół, dół, lewo, prawo, lewo, prawo, B, A