Point Break – na Fali (2015)
Amerykańskie kino na dobre wpadło w pułapkę masowego odkurzania mniejszej i większej klasyki z wykorzystaniem technicznych osiągnięć XXI wieku. Trend ten odpowiada czasami za naprawdę przyjemne produkcje (Prawdziwe męstwo, 21 Jump Street, Mad Max: Na drodze gniewu czy Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy), ale lwia ich część to żerujący na nostalgii widzów szrot. Koszmar z ulicy wiązów, Poltergeist, Coś, Nędzne psy, Carrie, Mgła, Omen, Autostopowicz, Karate Kid, Ojczym, Zły porucznik, Martwe zło, Piątek trzynastego, Pamięć absolutna prowadzą pochód zupełnie niepotrzebnych celuloidowych potworków. A teraz, po wybitnie słabym remake’u Czerwonego świtu, tłuste paluchy producentów sięgają po kolejny klasyk Patricka Swayze’ego. Niestety.
Oryginalne Na fali to piękne świadectwo lat dziewięćdziesiątych. Nigdy nie było filmem wybitnym, ale błyskotliwa Kathryn Bigelow zapewniła widzom świetną technicznie produkcję, będącą afirmacją wolności, gdzie brylowali mistyczny Swayze, szalony Gary Busey i mocno zagubiony Keanu Reeves. Było szybko, ładnie, a przemęska relacja na lini Bodhi-Utah to jeden z najpiękniejszych samczych romansów w historii kina. Czułem tam każdą falę.
Dlatego nie wiem, co strzeliło do głowy jakimś dziwakom w Hollywood, żeby zabierać się za ponowne opowiadanie historii, której siła tkwi w tym, że jest tak mocno zakorzeniona w czasach, w których powstała. Pal licho, gdyby próbowali jakoś ciekawie dopasować klasyka do współczesności, ale nowy Point Break to gargantuiczny bajzel pozbawiony jakiegokolwiek pomysłu na siebie. Należy też pamiętać, że film Bigelow już raz całkiem nieźle zrimejkowano pod postacią Szybkich i wściekłych – więc nowa wersja miała jeszcze bardziej ograniczone pole manewru. Zresztą Na fali z 2015 roku wyreżyserował Ericson Core, który odpowiadał za zdjęcia do samochodowego filmu Roba Cohena (i oprócz podobnej pracy przy Godzinie zemsty z Gibsonem nie ma na koncie innych znaczących dokonań w Fabryce snów).
Fabuła to u podstaw prosta kalka – agent FBI infiltruje gang złodziei, będących jednocześnie fanami sportów ekstremalnych (surfing jest tu marginalnym elementem). Coraz bardziej fascynuje go ich styl życia, ale robotę trzeba wykonać. Oczywiście staje przed wyborem i musi stawić czoła swojemu mistycznemu guru.
Oryginał opierał się na prostym schemacie, który trzymały za gardło naprawdę ciekawe postacie oraz pochwała wolności. Bohaterowie kradli po to, żeby bujać się po świecie i łapać kolejne fale – korzystać w pełni z życia, nie przejmując się jutrem. Nowa wersja zamiast tego nasycona jest pseudofilozoficznym eko-bełkotem – gang Bodhiego próbuje wypełnić serię ekstremalnych wyzwań zwaną „Ósemką Ozakiego”, która ma doprowadzić do duchowego oświecenia i uhonorować siły natury. Przy okazji łączy się to z zamordowanym w zarodku i podle łopatologicznym wątku antykapitalistycznym, ponieważ złodziejska szajka pozbywa się zrabowanych bogactw – rozrzucając je na przykład nad biednymi meksykańskimi wioskami. Zresztą cały film jest skonstruowany jak średniej jakości gra komputerowa, ponieważ bohaterowie podróżują od wyzwania do wyzwania, co jest spajane za pomocą posiadówek przy ogniskach/na jachtach/omszałych kamieniach, dopełnionych serią najgorszych dialogów, jakie usłyszałem w kinie od naprawdę bardzo dawna – zbiorem myśli wyciągniętym z kajetu Paula Coelho, wypowiadanych przez bandę zarośniętych hipsterów z kijem w tyłku, wyciągniętych żywcem z katalogu Abercrombie & Fitch, mających w życiu zdecydowanie za dużo wolnego czasu.
Brakuje tutaj jakiegokolwiek luzu, samoświadomości i przymrużenia oka, które definiowały wizję Bigelow.
Werbalny ból jest spotęgowany przez pozbawioną ikry obsadę. Lubię, gdy filmy sięgają po nieznane nazwiska, bo często jest to ugniatanie węgla na diamenty, ale w tym wypadku widz trafia do tartaku. W oryginale Reevesowy Johnny Utah świetnie pasował do gangu Bodhiego: zagubiony, pełen wątpliwości, zafascynowany energią nowych przyjaciół, łapiący wiatr w żagle – nigdy nawet nie stał obok ideału. Nowy Utah (Luke Bracey) to perfekcjonista, który wie wszystko (naprawdę WSZYSTKO, zna nawet wysokość każdego szczytu na świecie i prognozę pogody na najbliższe kilkanaście lat), umie wszystko (surfuje, wspina się, jeździ na snowboardzie, pomyka na motocyklu, lata, wyczynowo zaplata warkocze), a jego jedyną wadą jest to, że robi rzeczy lepiej niż inni. Nie da się z nim w żaden sposób identyfikować, szczególnie że Bodhi (Édgar Ramírez) wygląda przy superagencie FBI niczym młodszy brat, który na złość mamie skoczy z Everestu. Swayze miał charakter oraz prezencję, stał za nim mistycyzm, nikogo nie dziwiło, że Keanu chce się z nim bujać na falach i konie kraść. Obsady dopełniają trzej brodacze bez charakteru, których trudno rozróżnić, postać kobieca będąca siarczystym policzkiem wymierzonym testowi Bechdel (prawdopodobnie nie da się gorzej rozpisać bohaterki na dużym ekranie) oraz niezwykle zmęczeni życiem Delroy Lindo i Ray Winstone (zapewne niemający pojęcia, jak w oryginale wyglądała rola Pappasa) – jedyni prawdziwi aktorzy z tej zbieraniny, którzy tylko czekają na spieniężenie czeków.
Mogę za to pochwalić kilka ujęć niczym z pocztówek i parę naprawdę solidnych oraz dynamicznych sekwencji (lot ze szczytu góry). Jednak cyfryzacja osiąga momentami absurdalny poziom (szczególnie zakończenie w porównaniu z fantastycznym oryginałem), przez co nawet te elementy zostają sprowadzone do parteru. Reżyser próbuje pokazać, jak bardzo jest ekstremalny, dzięki czemu sceny akcji bardziej przypominają reklamę sprzętu sportowego albo filmiki z Youtube’a z wykorzystaniem kamer GoPro niż widowisko filmowe. Nikt tutaj nie zwraca uwagi na fabułę, rozwój postaci, relacje między bohaterami – liczy się tylko przypadkowe skakanie pomiędzy kolejnymi sekwencjami, żywcem wyciągniętymi ze składanki o sportach ekstremalnych. Niestety w tym wypadku wiemy, że mamy do czynienia z wyreżyserowanym w najmniejszych szczegółach widowiskiem, więc zachwyt nad tymi akrobacjami nie może się równać z oglądaniem prawdziwych adrenalinowych szaleńców.
Ostatecznie dostajemy pozbawiony życia produkt, który twórcy próbują ukryć pod dynamicznym machaniem kamerą i cyjanowym filtrem – pełen zadęcia, bełkotliwych dialogów, przeraźliwie nieudolnej gry aktorskiej, różnorakiej bylejakości i zupełnego braku treści. Jest tu kilka naprawdę niezłych sekwencji (bo w COŚ budżet trzeba było upchnąć) i ładnych zdjęć, ale w dzisiejszych czasach oraz przy obecnej sile obliczeniowej komputerów nie jest to jakieś wielkie wyzwanie, szczególnie w starciu Point Break z konkurencją. Niepotrzebne żerowanie na nostalgii, szczególnie zważając na fakt, że oryginał Bigelow nadal świetnie się trzyma, a magiczny Swayze cały czas łapie za serducho.
korekta: Kornelia Farynowska