PACIFIC RIM. Popis ułańskiej fantazji Guillermo del Toro
Pompowaliśmy balonik, nie? Jakże mocno zacieraliśmy ręce po zobaczeniu znakomitych zwiastunów, jak żwawo przebieraliśmy nogami w oczekiwaniu na premierę po zobaczeniu kilkusekundowych klipów, jak podniecaliśmy się byle materiałem z planu filmowego, zdjęciem, plakatem, wypowiedzią, wczesnymi reakcjami, zdawkowymi recenzjami. Pacific Rim urastał do miana najważniejszej premiery wakacji, bo cała kampania reklamowa, poprowadzona wyśmienicie, budziła wiele nadziei na coś, co utrze nosa wszystkim tegorocznym hitom, które budziły skrajne emocje. Życzeniom pomyślności nie było końca – zanim ktokolwiek zobaczył najnowsze dzieło del Toro, pisał o nim w superlatywach i zanęcał kinomanów dobrociami od del Toro. Collider, CinemaBlend, Chud, Joblo, SlashFilm i kupa innych zacnych stron filmowych, z nami włącznie, żyła Pacific Rim do tego stopnia, że nadmuchiwany balon niesamowicie stwardniał, aż zawiązanie supełka stało się trudnością.
Mam dla was dobrą wiadomość – to jeden z tych niewielu przypadków, gdy balon nie pękł, supełek został zawiązany, do kijka zgrabnie zamontowany i prezentuje się przepięknie. Teraz czas na watę cukrową do drugiej ręki, wszak wewnętrzne dziecię zadowolone być musi.
Gdy usłyszałem o projekcie Pacific Rim, nie miałem problemu ze wzruszeniem ramion i odwróceniem wzroku w inna stronę. Nie moje kino, nie moja bajka, kolejna wariacja na bazie transformerowej idei, czyli próba okiełznania dziecięco-nastoletniej publiczności złaknionej efekciarstwa, humoru i fabularnego skomplikowania adekwatnego do możliwości intelektualnej percepcji burzonej przy okazji siorbem coli i gryzem prażonej kukurydzy. Bez żadnych wymagań, za to z szeroko otwartą kieszenią, do której miały wpaść setki milionów, jeśli nie sam miliard. Znacie to? Michael Bay na pewno wie, o co chodzi.
Nie wiem jednak, kiedy to się zmieniło. Może to pierwszy zwiastun wskazał kierunek, który obrał del Toro? Może plakaty, różne wstępne projekty potworów kaiju, mechów? Filmowa abstrakcja zaczęła przybierać konkretne kolory i… rozmiar.
Wydaje się, że to skala zaczęła mnie odpowiednio podniecać – nie 4-metrowe postaci, a 40-metrowe. Nie tyle wybuch bomby, destrukcja pojedynczych aut, ile totalna apokalipsa, w której największe budynki rozpadają się jak budowa z klocków lego niechcący pchnięta przez niezgrabnego dzieciaka. Pojedyncze elementy straciły na znaczeniu, a człowiek w tym starciu stał kompletnie nieistotny, bo wielkości mrówki – do zdeptania i zapomnienia. To wizja zarówno intrygująca, jak i będąca zapowiedzią czegoś oryginalnego – czegoś, co dodatkowo nie jest sequelem, remakiem, adaptacją komiksu. Czyli coś wyjątkowego, lecz mackami sięgającego do znanych filmowych doświadczeń. Wraz z coraz szybkiej rozkręcającą się kampanią reklamową coraz silniej można było wyczuć ułańską fantazję Guillermo del Toro, który – jak sam przyznaje – zekranizował nareszcie emocje, które powiązały go przed laty na zawsze z kinem. Dla jednych być może byłoby to alibi dla małych ambicji i pychy, dla drugich jednak – w tym mnie – to dowód na bardzo duże twórcze aspiracje, bo cóż może być bardziej ambitnego od, przepraszam za spłycenie, stworzenia rozpierduchy, jakiej świat jeszcze nie widział i jednoczesnego zachowania klasy w kwestii tzw. kinowego funu?Efekt skali jest bardzo widoczny w samym filmie – to wojna między kolosami, a wszystko pomiędzy ulega unicestwieniu. Jednym machnięciem łapy kaiju niszczy wieżowiec, jeden krok burzy największe mosty, a mocniejsze uderzenie roznosi każdy mur w pył. Z drugiej strony mamy mechy, jedyny wytwór ludzkich rąk, który może przeciwstawić się kaiju – tam samo niszczycielska siła, która do jednej „dłoni” jest w stanie wziąć garść… kontenerów, a do drugiej… statek, po czym przypierniczyć nimi w japę potwora przy dźwiękach gitarowego riffu Toma Morello.
Powyższy opis brzmi co najmniej absurdalnie, szczególnie dla kogoś, kto od kina oczekuje czegoś więcej niż widok spektakularnych efektów specjalnych, niż ryk potwora, huk rozpadających się budynków i spazmatyczne dźwięki walki między molochami nie z tego świata.
Przykro mi, ale dostaniemy niewiele więcej. I to jest najlepsza z możliwych wiadomości.
Pacific Rim nie udaje niczego, czym nie jest. Takie proste postawienie sprawy – to wojna między robotami a potworami – jest dokładnie tym, czego można oczekiwać od tego typu kina. Od samego początku zostajemy wrzuceni w wir walk, bez dłuższych deliberacji kto, co, jak, gdzie i kiedy. Prosta ekspozycja bohaterów (charaktery), proste motywacje (zemsta, obowiązek), bez zbędnego psychologicznego pogłębiania, bez bawienia się chronologią, bez postmodernistycznego mrugania okiem do widza, bez metapoziomów społeczno-politycznych i nieczytelnych trawestacji kulturowych – ten film jest czysty, niezbrukany współczesnymi modami i chęcią zaskakiwania widza na każdym kroku. Nie chce na siłę rozbawiać, nie przymila się nachalnie (casus Baya), ale jednocześnie nie jest prowadzony śmiertelnie serio, z marsową miną uciekając w stronę jakiegoś typu realizmu (casus Nolana). Nie, zapomnijcie o tym wszystkim.
Pacific Rim jest ukuty z najlepszych – bo najprostszych – możliwych szablonów, adekwatnych do tej absurdalnej fabuły, idealnie stapiających się z oczekiwaniami wobec głównych bohaterów rzuconych do boju w wielkich mechach, połączonych ze sobą mózgowymi półkulami. Bezpretensjonalnie, na dużym luzie, pozytywnie. Nie znaczy to, że film jest ogłupiającym funem – Guillermo del Toro dokładnie wiedział, co chce zrobić. Nie – spieniężyć głupotę. Najzwyczajniej w świecie chciał przywołać te uczucia, których sam był świadkiem podczas oglądania klasyków Godzilli, kiedy na skórze pojawiały się ciary z podniecenia, a noc po seansie była bezsenna z powodu nawału wrażeń. Film jest bowiem nie tylko dziełem sztuki domagającym się rozumienia, ale i sumą wrażeń, emocji zarówno artysty, który tworzy, ale i widza, który dzieło odbiera. Pacific Rim jest więc uosobieniem czystej filmowej ekscytacji odwołującej się do doświadczenia, które nie domaga się rozumowania. Nie wyłączenia mózgu, co jest często powtarzanym argumentem zwolenników największych filmowych gówien, ale poddania się zdrowej, trochę dziecięcej ekscytacji bazującej na intelektualnej prostocie. To cholernie wartościowe doświadczenie.
Pomyślcie więc sobie o filmach, które widzieliście w wieku lat 12-13, i spróbujcie przywołać te uczucia, które targały wami po ich zobaczeniu. Miejsce Pacific Rim jest gdzieś między nimi: między rozdziawioną buzią, między tym śmiechem, między otwartymi z niedowierzania oczyma i między tą trwogą, która się często udzielała. Jak dla mnie to wystarczy, żeby uznać film Guillermo del Toro za znakomity.