Oz Wielki i Potężny
Sam Raimi – reżyser, który nauczył niejedną generację młodych twórców, jak zrobić kultowy film za miedziaki wyciągnięte ze świnki skarbonki i przebić się dzięki B-klasowym filmom grozy do pierwszej ligi Hollywood – tym razem zabrał się za adaptację klasyki dziecięcej literatury pióra L. Franka Bauma. Po krótkiej przerwie na Wrota do piekła i powrót do komediowego horroru, reżyser trylogii Spider-Mana wraca do wysokobudżetowego kina rozrywkowego.
Disney walczył o dobrą ekranizację prozy Bauma od ponad pięćdziesięciu lat, ale, oprócz kultowego w niektórych kręgach i maksymalnie dziwacznego Powrotu do krainy Oz (1985), nie osiągnął w tej materii nic wielkiego. A jednak producenci postanowili po raz kolejny zarzucić sieci na znaną franczyzę. Czy zatrudnienie tak oryginalnego reżysera jak Raimi okazało się dobrym pomysłem?
Film, funkcjonujący jako nieoficjalny prequel do klasycznego Czarnoksiężnika z Oz (1939) studia MGM, prezentuje historię Oscara „Oza” Diggsa – magika, oszusta i łamacza kobiecych serc – który, podobnie jak Dorotka, przypadkowo trafia do niezwykłej krainy. Tam, jak to zwykle bywa, niczym Ash Williams w Armii Ciemności, zostaje okrzyknięty zbawcą i długo oczekiwanym magiem, który uwolni świat od przerażającej wiedźmy. Czy tak zakłamana i samolubna osoba jak Diggs uratuje Oz?
Reżyser zastosował zabieg podobny do tych z filmów lat 30., gdzie świat rzeczywisty, w którym rozpoczyna się akcja, prezentowany jest w czerni i bieli, a także w formacie obrazu 4:3, natomiast po przeniesieniu głównego bohatera do magicznej krainy Oz wszystko nabiera jaskrawych kolorów, a wydarzenia od tej pory śledzimy w formacie szerokoekranowym. Samo Oz jest przepiękne, a pierwszy widok niezwykłego świata zwala z nóg, szczególnie, że tutejsze Kansas to ekstremalnie hermetyczne miejsce. Raimi umiejętnie korzysta z dobrodziejstw komputerów, tworząc świat, w którym zakochają się dzieciaki. Momentami może razić sztucznością i “przesadyzmem”, ale książkowe Oz to właśnie takie miejsce. Jest to również jeden z niewielu filmów, gdzie 3D ma jakąkolwiek rację bytu.
Raimi nie podchodzi jednak do klasyki z całkowitym pietyzmem (zwłaszcza że nie jest to oficjalny prequel). Oczywiście dostajemy multum całkiem zgrabnienie wplecionych nawiązań do poprzedniej ekranizacji, ale warto pamiętać, że to nadal obraz reżysera, który nakręcił Martwe zło i umiejętnie prezentowaną grozę przemyca wszędzie, nawet jeśli mamy do czynienia z cukierkową krainą. Żyjące drzewa? Ohydne wiedźmy? Bruce Campbell? Raimi puszcza oko do kinomanów z szybkością miniguna, a dzieciaki kilkukrotnie mogą podskoczyć na fotelu. I bardzo dobrze, bo klasyczny film też potrafił nieźle nastraszyć – szczególnie że obie adaptacje prozy Bauma są niesamowicie kontrastowe, tak w warstwie wizualnej, jak i emocjonalnej. Nie mówiąc już o tym, że w kilku miejscach z ironią komentuje klasyczną formułę Czarnoksiężnika z Oz, czego przykładem może być scena, w której jeden z bohaterów perfekcyjnie ucina rozpoczynający się element musicalowy. Raimi nie bierze tego, co robi, całkiem na serio, bawi się pomysłem, nie ukrywając, że mamy do czynienia z gnającym na złamanie karku filmem rozrywkowym. Tylko tyle i aż tyle, co podkreśla ironiczny uśmiech Jamesa Franco.
Jeśli już przy obsadzie jesteśmy, to Raimi pozbierał całkiem ciekawą ekipę, która dobrze wkomponowała się w „nowoczesne” podejście do historii Oz. Wspomniany wcześniej Franco, mimo odgrywania dosyć szemranej postaci, kipi charyzmą i całkiem naturalnie prezentuje przemianę postaci. Bolączką jest jedynie to, że w prawie każdym filmie pozostaje dla mnie tylko Jamesem Franco. Rzadko kiedy widać, żeby odgrywał konkretną postać. Jest ciekawym człowiekiem i widać, że świetnie bawił się na planie, ale zbyt często przebija przez niego jego własna osobowość. Ciężko przez to uwierzyć, że jest on magikiem z jakiejś zapadłej dziury w Kansas, a nie facetem, który chwilę wcześniej dał w zęby Spider-Manowi lub palił skręta z Sethem Rogenem. Widać, że lepiej wychodzi mu granie prawdziwych postaci jak James Dean czy Allen Ginsberg. Rola jest jednak solidna i cieszy fakt, że nikt nie przypudrował na biało Johnny’ego Deppa.
Prawdziwą zabawę ze swoją rolą ma natomiast Mila Kunis, która wykorzystuje okazję, żeby pokazać swój kunszt aktorski, odgrywając dwie diametralnie różne role. Szarżuje, ale cały czas umiejętnie balansuje na granicy, z szacunkiem wchodząc w buty Margaret Hamilton. Jest naprawdę przerażająca. Pozytywne występy notują również Rachel Weisz i Michelle Williams, które po prostu pasują do powierzonych im ról i z wyczuciem uzupełniają się z resztą obsady. Nie iskrzy szczególnie między głównymi aktorami, ale całość odgrywają dobrze, szczególnie, że mogą liczyć na pomoc ciekawego drugiego planu.
Największą wadą filmu jest jednak to, że przy całej swojej solidności nie wyróżnia się tak naprawdę niczym szczególnym. W Oz już byliśmy, kolorowe i magiczne światy przewijały się przez ekran wielokrotnie, a historia przemiany bohatera to archetyp pamiętający jeszcze dinozaury. Wszystko tutaj jest prowadzone jak od linijki i nawet jeśli nie znamy historii Oscara, to i tak możemy przewidzieć wszystkie wydarzenia. Mamy do czynienia z absolutnie klasyczną historią, momentami błyskotliwą, angażującą, ale zupełnie nic niewnoszącą do gatunku. Można się na niej dobrze bawić, jednak archaiczność niektórych rozwiązań i samej formy na pewno znudzi niektórych widzów.
Używając współczesnej technologii, pozwalającej tworzyć absurdalnie sugestywne fikcyjne światy, Raimi prezentuje siłę i wielkość klasycznej iluzji. To kolejny film po Hugo i Artyście, oddający hołd klasycznemu kinu i jego magii, które całkowicie zanurzało widza w swoim świecie. Prestidigitatorskie sztuczki reżysera są momentami jednak zbyt siermiężne i wyraźnie brakuje w tej produkcji ręki „starego” Raimiego, który niedoskonałości technologiczne nadrabiał wyobraźnią. Podobnie jak w Spider-Manach efektowna akcja staje się momentami niebezpiecznie infantylna. Mimo że jego Diggs przypomina Asha Williamsa, to wybujałość świata i zbytnia słodycz nie pozwalają w całkowicie naturalny sposób kibicować postaci.
Oz Wielki i potężny nie jest filmem doskonałym i naprawdę wiele rzeczy można było tu zaprezentować ciekawiej oraz bardziej zaskakująco. Jednak, jak przystało na sprawnego iluzjonistę, twórca napchał obraz kilogramami emocji, które umiejętnie rozrzedzają widoczne klisze i naiwności, pozwalając nieźle bawić się przez dwie godziny. Nowa wyprawa do krainy stworzonej przez Bauma nie będzie po latach taką klasyką jak przygody Dorotki z 1939 roku, ale warto pokazywać go dzieciakom, bo to nadal dobry film disneyowski – z wszystkimi tego zaletami i wadami. Natomiast starsi widzowie uśmiechną się kilka razy i na pewno przypomną sobie klasyczne produkcje reżysera.