Ocalony. Lone Survivor
“No matter how many times I get up and tell this story,
or how many people read the book,
it’s nothing compared to how many people will watch this film.
So my job is done. Mission Complete.”
— Marcus Luttrell
Trudno dziś w USA nakręcić dobry film o tematyce wojennej. Albo musi to być obraz politycznie poprawny i krytyczny wobec wojny jako takiej, albo musi pokazywać amerykańskich żołnierzy jako zbawców i zwycięzców. Potem, jeśli projekt przejdzie, musi odpowiadać wysoko postawionym urzędnikom w Pentagonie, którzy są odpowiedzialni za „pożyczenie” czołgów, helikopterów, samolotów i broni. „Ocalony” jednak wydaje się być trochę innym filmem niż przedstawiony powyżej schemat. Tam żołnierze decydują się nie zabijać Afgańczyków, co sprowadza na nich nieszczęście.
„Ocalony” w weekend otwarcia zarobił prawie 38 milionów dolarów, co w tym czasie (styczeń 2014) było drugim najwyższym wynikiem w historii (numerem jeden był “Projekt: Monster” z wynikiem 40,1 mln). Przez pozostałą część miesiąca dobił do 100 milionów dolarów, aby w połowie lutego osiągnąć 118 milionów (stan na 16.02.2014). W rankingu filmów wojennych obraz Petera Berga wyprzedził takie filmy jak: ubiegłoroczne „Zero Dark Thirty” (95.7 mln dolarów), a także „Helikopter w ogniu” (108.6 mln dolarów). A żeby notka o finansach była coś warta należy dodać, że nowy film reżysera m.in. „Królestwa” i „Battleship” kosztował „jedyne” 48 milionów.
Film nie powstałby, gdyby nie upór aktorów, którzy dołożyli do budżetu własne pieniądze, a także reżysera, który zgodził się na minimalną stawkę, na które zezwalają związki zawodowe w Hollywood, czyli 17 tys. dolarów za tydzień pracy. „Ocalony” został zrealizowany na podstawie książki „Lone Survivor” Marcusa Luttrella, byłego członka Navy Seals, który jako jedyny przeżył nieudaną operację „Red Wings” w górach Hindukusz w Afganistanie. W czerwcu 2005 roku Luttrell (Mark Wahlberg) wraz z trzema innymi snajperami z elitarnej jednostki Navy Seals (Emile Hirsch, Taylor Kitsch, Ben Foster) przedostaje się na teren wroga, aby zidentyfikować miejscowego lidera talibów, Ahmada Shaha (Yousuf Azami), określić siły, jakimi dysponuje oraz obserwować jego poczynania.
Wielu może zniechęcić do oglądania już sam tytuł. Nasz rodzimy mówi całkiem sporo, ale oryginalny (“Lone Survivor”) mówi już wszystko. Dodajmy do tego pierwsze sceny filmu i wydaje się, że wszystko mamy podane na tacy. Wiadomo, jak się sprawy potoczą. Ale nie tak prędko. Należy zauważyć, że dla Polaków historia akcji jest raczej nieznana i tylko ludzie zorientowani w historii wojny w Afganistanie znają przebieg operacji Red Wings. Natomiast na rynku amerykańskim nie było sensu bawić się z tytułem, ponieważ dla Amerykanów była to jedna z najtragiczniejszych operacji specjalnych, do tego nagłośniona przez media i książkę Lutterella. Zatem każdy wiedział o co chodzi.
Film dostał nominację do Oscara w kategoriach technicznych: najlepszy dźwięk i najlepszy montaż dźwięku. I to właśnie w tej warstwie dzieło Berga może się podobać. Wartka akcja, a także zgrabnie nakręcone sceny walki w górzystym terenie Afganistanu, nie pozwalają się nudzić. Bardzo dobry montaż i udźwiękowienie sprawiają, że chce się oglądać dalej (za przykład niech posłuży scena, w której Marcus oddaje pierwszy strzał, rozpoczynając tym samym walkę o przetrwanie). Produkcja jest przy tym niezwykle brutalna. Widać, że twórcy nie silili się, aby uzyskać konkretną kategorię wiekową. Obraz jest bardzo realistyczny, co czasami wręcz szokuje. Oczywiście pojawiają się momenty, w których reżyserowi brak konsekwencji i ciężko jest uwierzyć w prawdziwość pewnych sekwencji. Nic dziwnego skoro sam autor książki nie mógł zdecydować się chociażby w sprawie liczby talibów, która zaatakował ich zespół (w raporcie po akcji zaznaczył, że było ich około 35, podczas gdy w swojej książce podbił ich liczbę do 200). Niedociągnięcia rekompensują nam naturalistyczne sceny konfrontacji z talibami, czy walki z niedogodnościami terenu. Trup ściele się gęsto, ilość head-shotów niczym z gry komputerowej. To wszystko ma swoje odzwierciedlenie w widowiskowości, a przy świetnym i dynamicznym montażu robi jeszcze większe wrażenie i pozwala poczuć klimat wydarzeń.
Przykre jest jednak to, że skupienie się na detalach związanych ze stroną techniczną filmu, odbiło się na warstwie emocjonalnej. Bohaterowie zostali przedstawieni pobieżnie i sztampowo. Wszystko widzieliśmy we wcześniejszych filmach: każdy naładowany testosteronem, męski do szpiku kości, żartujący w sposób, w jaki żartują żołnierze w każdym filmie wojennym. Do tego obowiązkowo każdy wpatruje się przed misją w zdjęcie wybranki swego serca. No i każdy brodaty, bo to teraz modne (choć sprawdziłem, prawdziwi uczestnicy tej operacji również nosili zarost). To wszystko sprawia, że zabrakło chemii między bohaterami, a także między bohaterami, a widzem. Nic nie pomogły znane nazwiska w obsadzie (przypomnijmy: Wahlberg, Hirsch, Kitsch, Foster, Bana), ponieważ nie mamy czasu na poznanie ich, co jest dziwne, bo akcja rozpoczyna się gdzieś w połowie filmu.
Amerykańskie kino wojenne od dawna kojarzy się z patosem i nikt tego nie zmieni. “Ocalony” wcale nie broni się przed łatką patriotycznego kina, jednak na szczęście nie gloryfikuje nadmiernie amerykańskiej armii. Najbardziej przesadzone są tutaj pierwsze minuty filmu, a także napisy końcowe, serwujące pokaz slajdów ze wszystkimi autentycznymi żołnierzami biorącymi udział w operacji. Pomimo tych wszystkich propagandowych wątków to najbardziej twardy, dosadny i szorstki film wojenny od czasu „Helikoptera w ogniu”.