Niebiańskie dni
Terrence Malick wciąż pozostaje dla krytyków tajemnicą. Jego fabuły zwykle pozostawiają po sobie ambiwalentne wrażenia. Od zachwytów wywyższających film do rozmiarów arcydzieła, do zawodów oskarżających twórcę o pretensjonalność. Zagadka Malicka stanowi wyzwanie dla widza mierzącego się z jego twórczością. Sam zdecydujesz czy pozwolisz ponieść się emocjom, czy też doświadczana opowieść znuży cię swym powolnym tempem i miałkością scenariusza. Sam zdecydujesz czy będziesz zwracał uwagę na to o czym opowiada film Malicka, czy na to, jak ta prosta historia jest opowiedziana. Wbrew pozorom rozwiązanie nie jest takie trudne do dostrzeżenia.
W „Niebiańskich dniach” z 1978 roku Malick niejako powraca do tematu podjętego pięć lata wcześniej w debiutanckim „Badlands”. Motyw zbrodni i kary owiany jest bowiem refleksją nad relacjami damsko-męskimi i tym, jak destrukcyjne może być niezrozumienie istoty miłości partnerskiej. Fabuła filmu lokuje akcję w 1916 roku, w Teksasie. Opowiada losy Billa (Richard Gere), jego dziewczyny Abby (Brookie Adams) i młodszej siostry Lindy. Cała trójka, po kłótni Billa z jego brygadzistą, oraz utratą pracy, zmuszona jest do podróży na południe Stanów Zjednoczonych, w poszukiwaniu nowych warunków do życia. Taką szansę stwarza im praca na plantacji bogatego, młodego farmera (Sam Shepard). Szybko jednak przekonują się, że zdobyta praca do najlżejszych nie należy, a wyjątkowo niska płaca nie pomaga im w znoszeniu codziennego trudu. Dla Billa pojawia się jednak inny problem. Młody farmer, myśląc że Abby to siostra Billa, zakochuje się w niej i proponuje małżeństwo. Bill podsłuchuje jednak jedną z rozmów farmera z lekarzem, z której dowiaduje się o jego ciężkiej chorobie. Wiedząc, iż farmer może niedługo pożegnać się ze światem, namawia Abby do zamążpójścia, upatrując w tym ruchu unikalną szansę na zakończenie ich ubóstwa. Oczywiście nietrudno jest się domyślić, że sytuacja wkrótce tragicznie wymknie się spod kontroli.
Cała historia opowiadana jest z perspektywy Lindy, młodszej siostry Billa. To ona komentuje wydarzenia, typowym dla twórczości Malicka, głosem z offu, nadając im wyjątkową barwę ze szczyptą dziecięcego uroku. I to właśnie wyjątkowość w prostocie, stanowi o sile tego subtelnego dzieła. Nie ma w tym filmie czegoś, czego byśmy już nie znali. Nie ma w tym filmie niczego zaskakującego. W fabule, postaciach i problemach, z którymi się mierzą, odnajdziemy odbicie nas samych, naszych wad, pragnień i dylematów. Czy można jednak zarzucić filmowi operowanie wyświechtanym banałem? Otóż w całej kompozycji utworu, jego powolnej narracji i wszechstronności poszczególnych elementów, zauważyć można znamiona biblijnej przypowieści. Sugeruje to też choćby tytuł utworu, który pochodzi z jednego z fragmentów Księgi Powtórzonego Prawa. Podczas seansu mierzymy się bowiem z historią ze wszech miar uniwersalną, której język trafić ma do nas od razu. Ta historia ma być prosta po to, aby jej rezultat i przesłanie mógł wywrzeć na nas stały wpływ. W takim wypadku nie mamy do czynienia z wtórnością scenariusza, a ze świadomym operowaniem i oddziaływaniem parabolicznością.
Przesłanie jakie dominuje w utworze, ujawnia się już podczas zawiązywania głównej intrygi. Choć nie jest jedynym polem interpretacyjnym, swą wagą pozostawia za sobą dywagacje nad kondycją społeczną amerykańskich osadników. To, co najistotniejsze, odbywa się bowiem w miłosnym trójkącie. Uwielbienie człowieka do otaczania się materialnymi dobrami stoi w opozycji do jego duchowości. Bogactwa materialne nigdy nie będą stanowić współmiernej konkurencji dla bogactwa tkwiącego w nas, bogactwa pierwotnego, bogactwa duchowego. Nasza emocjonalność, pochodna duchowości, jest pierwiastkiem budującym nasze relacje z otoczeniem i bliskimi. Pierwiastkiem, którego siła zbliża nas do odległego w pojmowaniu pojęcia doskonałości. Miłość zatem nigdy nie może stać się kartą przetargową, nośnikiem materialnych korzyści, gdyż to, co położymy po drugiej stronie szali, nigdy nie będzie posiadać choćby przybliżonej wartości. Chęć finansowego wzbogacenia i wynikające z tego dążenie do zapewnienia bezpieczeństwa bliskim, jest oczywiście istotne. Jeśli jednak droga ku temu prowadzić ma poprzez utratę miłości osoby najbliższej i granie na emocjach bliźniego, bogactwo uzyskane szybko ulegnie zatraceniu. Skrupulatnie napełniany materialny worek wyparty zostaje egzystencjalną pustką.
Elementami, które potrafią ubrać przeżywaną historię w niecodzienny, nostalgiczny klimat, są zdjęcia autorstwa i Néstora Almendrosa oraz muzyka Ennio Morricone. To właśnie dzięki perfekcyjnemu współgraniu tych dwóch narzędzi stylistycznych, mamy okazję do doznań, które pozwolą nam trwale zagłębić się w tej subtelnej opowieści. Wysmakowane operatorskie ujęcia uwidaczniają charakterystyczną wrażliwość Malicka do przyrody, oraz skłonność do konfrontowanie swych postaci z jej potęgą. To w niej widać odbicie Absolutu, który zawsze trzyma nad nami pieczę i pozostaje niewidzialnym obserwatorem dokonywanych przez nas wyborów. Przenikliwy klimat podkreślać ma partytura Morricone, która swym delikatnym brzmieniem umilać ma widok buszującego na wietrze zboża.
„Niebiańskie dni” to film wybitny. W historii stworzonej na wzór biblijnej przypowieści, odnajdujemy ważne przesłania i przestrogi. Prostota kryje naturalność i szczerość wobec widza. Nikt, tak jak Malick nie potrafi intrygować widza, serwując fundamentalne prawdy w tak ascetycznej, oszczędnej kompozycji. Nikt nie odznacza się taką wrażliwością. I to właśnie w niej drzemie klucz do zrozumienia jego twórczości. Malick nie moralizuje, on płacze nad losem człowieka we współczesnym świecie.