Metro
Autorem gościnnej recenzji jest Adam Namięta.
Czasami warto jest cofnąć się w czasie i obejrzeć jakiś film, nie po to, aby odnaleźć w nim wartości ponadczasowe, lecz by zobaczyć, jak bardzo współczesność rozminęła się z duchem danego dzieła. Luca Bessona kojarzy się głównie z dziełami z lat 90., na ogół wymieniając “Leona zawodowca” jako główne dokonanie francuskiego reżysera. Z tym ostatnim stwierdzeniem trudno jest się nie zgodzić. Nowsze filmy Bessona, korzystając z dobrodziejstw aktualności, także cieszą się mniejszą bądź większą popularnością, natomiast z lat 80. do tego towarzystwa łapie się jeszcze rzutem na taśmę “Wielki błękit”, ale już “Ostatnia walka” czy “Metro” zalegają kurzem zapomnienia. Ostatnie z wymienionych dzieł warto jest sobie jednak odświeżyć nie tylko dlatego, że jest zwyczajnie dobrą produkcją, ale również dlatego, że uwydatnia różnice w postrzeganiu rzeczywistości teraz i wtedy.
W “Metro” zostajemy z miejsca rzuceni na głęboką wodę. Film rozpoczyna się od pościgu czterech smutnych panów za młodym mężczyzną w garniturze. Ten garnitur jeszcze o sobie później przypomni, ale już na starcie kole po oczach, bo nie po drodze mu z blond czupryną uciekającego, a także z dynamiczną muzyką Érica Serry w tle. Fred – bo tak na imię uciekinierowi, którego gra Christopher Lambert – zakończy swoją podróż niezgodnie z przepisami, w wejściu do podziemi paryskiego metra. I tam już na dobre przenosi się akcja filmu Luca Bessona. Jak się niebawem okaże, mężczyzna ukradł jakieś tajemnicze dokumenty, które bardzo chce odzyskać Helena (Isabelle Adjani). W ten wątek wciągnięta zostaje okoliczna policja pod światłym przewodem inspektora Gesberga (Michel Galabru), a także egzotyczna społeczność paryskiego metro – tak, to jeszcze te czasy, kiedy murzyni i hipsterzy żyli w ukryciu, tj. w podziemiach. Fred, dzięki Rolkowcowi (Jean Hugues-Anglade), szybko adaptuje się do warunków życia w paryskim metrze i nie mniej szybko zakochuje się w Helenie, która musi radzić sobie z szeregiem ambiwalentnych uczuć. Blond chłopak jest bowiem złodziejem, ale nie pozostaje jej obojętny, poza tym życie na górze coraz mocniej zaczyna ją uwierać.
Już po pierwszej scenie – a zatem po wspomnianym pościgu – wiedziałem, że mój stosunek do filmu będzie pozytywny. “Metro” nie jest komedią gagów, o ile w ogóle można je określić komedią, i nie ma w nim tej odpychającej biegunki błyskotliwych dowcipów, w które obfituje wiele współczesnych produkcji. Film Bessona stawia przede wszystkim na wyważony humor sytuacyjny i umiejętności aktorów, nikt w tym filmie nie sypie żartami z rękawa. Dzięki temu francuskiemu reżyserowi udało się sprawnie połączyć lżejszy ton z wątkiem miłosnym oraz duchem emancypacji, w jaki spowite jest dzieło z 1985 roku. Gagi, jak to gagi, zawłaszczają wszystko, klimat filmu, narrację, grę postaci i fabułę, ale “Metro” jest dalekie od takich zabaw. Na usta ciśnie się to jedno słowo i chociaż może ono przywodzić na myśl banalność, to w przypadku filmu Bessona z banalnością (ani z tzw. kinem familijnym!) na pewno ma niewiele wspólnego. Tym słowem nie jest “śmieszny”, ale “sympatyczny”. Tak, “Metro” nie powstało po to, żeby się śmiać, ale po to, żeby się nim cieszyć.
W filmie nie ma mocno zarysowanych antagonizmów. Oczywiście większą sympatię mają budzić egzotyczni mieszkańcy podziemi, podczas gdy policja jest ręką opresyjnej instytucji, ale owa opresyjność została tu odpowiednio złagodzona. Mamy fajtłapowatego Batmana (Jean-Pierre Bacri), który bardzo chce, ale nie potrafi i jeszcze zabawniejszego inspektora Gesberga. Michel Galabru w roli tego ostatniego stworzył drugoplanową perełkę. W inspektorze Gesbergu arogancja i niewątpliwa inteligencja mieszają się bowiem z nieporadnością i znudzeniem. Jak to często bywa w filmach, które korzystają z zewnętrznego kontrastu postaci, ci porządni i schludni okazują się nie rzadko bardziej dziwaczni i neurotyczni od różnych kolorowych ptaków. Taką osobą jest także inspektor Gesberg.
“Metro” ma jednak również swoją pierwszoplanową gwiazdę, czyli Christophera Lamberta, który za rolę Freda otrzymał Cezara. Myślę, że w pełni zasłużenie. Fred to Piotruś Pan tych podziemi, pojawia się tam ni stąd, ni zowąd i wprowadza sporo zamieszania, a także wiele pozytywnych uczuć. Wbrew pozorom nie jest błaznem, ba, nawet mu daleko do takiej roli. Spontaniczność i radość łączy bowiem z marzeniami i tęsknotami, których nie artykułuje wprost, poza tą jedną, czyli miłością do Heleny. Czasami przekracza wyraźnie granicę “teraźniejszości” i jego twarz powleka cień, to właśnie te momenty – a jest ich wcale nie tak mało – decydują o pogłębionym odbiorze tej postaci. Fred jest duchem wolności, za którym ciągnie się nuta nostalgii, tak jakby już wtedy było wiadomym, że ta wolność może być tylko wiecznie niezrealizowanym marzeniem. Ostatnia, niejednoznaczna scena tę dwuznaczność tylko wzmacnia.
Z perspektywy czasu duch emancypacji obecny w “Metrze” wydaje się lekko anachroniczny, a przez to jeszcze bardziej spowity nostalgią. Dzisiaj ostatnia scena daje mniej nadziei, a więcej znaków zapytania. Coś poszło nie tak i obecnie taki film chyba nie byłby już możliwy. Mocno zakorzeniony we współczesności antagonizm pomiędzy społeczeństwem a instytucją mógł być jeszcze z powodzeniem wyzyskany w latach 80., ale co powiedzieć o teraźniejszości, w której pęknięcia obecne są już w samym społeczeństwie i to tam tworzą się antagonizmy? Francuskie realia chyba najlepiej o tym świadczą. O współczesności wciąż może opowiedzieć “Nienawiść” Kassovitza, bo chociaż podział jest tam nadal na linii władza – społeczeństwo, to jednak problem jest już realny, nie stoi za nim marzenie.
https://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=3UdKO5H5ML4
A “Metro” jest marzeniem, marzeniem, które się nie spełniło, marzeniem o tym, że na koniec młodzież z irokezami siądzie obok starszych ludzi, biali obok czarnych, ci z góry razem z tymi z dołu i że wszyscy wysłuchają funkowej muzyki, świetnie się przy tym bawiąc. Marzeniem, które nie mogło się spełnić. Współczesność pulsuje napięciem i antagonizmami, “Metro” pulsuje jeszcze nadzieją. Drogi nasze i Freda rozeszły się, a duch wolności nie obejmie nigdy sobą świata. Może postać odgrywana przez Lamberta już o tym wiedziała i stąd jej smutek, może ta ostatnia kula jest zwiastunem nieuchronnej porażki? Dziwnie się ogląda film Bessona w tych czasach, ale może i dla tej dziwności warto do niego powrócić raz jeszcze. Na pewno warto.