Magnolia
Autorem recenzji jest Andrzej Brzeziński
Uczucia ciężko jest wyrazić słowami.
Czasem swoim wyznaniem można powiedzieć zbyt mało, czasem zbyt dużo. Natłok uczuć może być również tak ogromny, że łatwo popaść w banał. A tego bym nie chciał, pisząc ten tekst i dlatego delikatnie podchodzę do recenzowania mojego ukochanego filmu Paula Thomasa Andersona – “Magnolia”. Pisanie tej recenzji to dla mnie prawdziwa droga przez mękę, co pewnie zauważy każdy czytający. Zresztą sam seans filmu do łatwych nie należy, więc może coś w tym jest. Widz przez bite trzy godziny siedzi w fotelu i mimo bolącego tyłka nie potrafi oderwać oczu od tego co się dzieje na ekranie. Reżyser zdołał bowiem w ciągu trzygodzinnego seansu zmieścić jeden dzień z życia mieszkańców San Fernando Valley w Los Angeles, w stanie Kalifornia, powiązanych są ze sobą na różne sposoby. Jednych łączą więzy krwi, innych z kolei praca lub przypadkowe spotkania na ulicy. Jeszcze innych łączą zadziwiająco podobne życiorysy lub sytuacje, w których się znajdują. Reżyser prowadzi równolegle kilka wątków, traktując je niczym skomplikowaną układankę, z której z biegiem czasu wyłania się spójny obraz. Ale do tego potrzebne jest zaangażowanie i inteligencja widza. “Magnolię” trzeba oglądać uważnie. A to dlatego, że nie można niczego przegapić, pominąć. Każda scena, każdy dialog jest tutaj na wagę złota. Każda sekunda filmu, świadczy o jego wyjątkowości.
“Magnolia” opowiada przeplatające się i pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego historyjki z życia dziewięciorga ludzi. Postaram się pokrótce przybliżyć sylwetki każdego z nich. Kolejność nie ma znaczenia, nie ma tu bowiem jednej wyróżniającej się postaci. Zatem jednym z głównych bohaterów jest Earl Partridge starzejący się, wpływowy producent telewizyjny, który umiera na raka. Partridge'owi zostało bardzo mało czasu. Jego młoda żona Linda, która wyszła za producenta dla pieniędzy, dopiero teraz uświadamia sobie, jak bardzo kocha męża. Śmiertelnie chorym człowiekiem opiekuje się jego wrażliwy pielęgniarz Phil. Chcąc spełnić prośbę umierającego, próbuje doprowadzić do spotkania i pojednania Partridge'a z jego synem Frankiem. Problem w tym, że dla Franka Mackey'a ojciec jakby od wielu lat w ogóle nie istniał. Prowadząc, cieszący się wielkim powodzeniem wśród sfrustrowanych mężczyzn telewizyjny kurs pod hasłem "Uwiedź i zniszcz", maskuje swoje uczucia i potrzebę miłości, skutecznie skrywając je pod maską bezdusznego twardziela.
Kolejnym bohaterem jest Jimmy Gator – gospodarz produkowanego przez Partridge'a przebojowego teleturnieju "Co wiedzą dzieci". Podobnie jak jego szef, Gator jest chory na raka, i on również stracił kontakt ze swoim dzieckiem – córką Claudią. W teleturnieju Partridge'a, na nową gwiazdę wyrasta jeden z uczestników gry – chłopiec imieniem Stanley. To mały geniusz, który potrafi odpowiedzieć na każde pytanie i jest o krok od zdobycia wielkiej nagrody. Uzdolnione dziecko zdaje sobie przy tym sprawę, że dla ojca jest wyłącznie kurą znoszącą złote jaja i traktowany jest przez niego w czysto instrumentalny sposób. Natomiast córka Partridge'a – Claudia to wyobcowana dziewczyna, która pogrąża się w uzależnieniu od narkotyków. Pewnego razu spotyka Jima Kurringa, policjanta, który podczas rutynowej interwencji zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Jest jeszcze Donnie Smith, który trzydzieści lat wcześniej również był gwiazdą teleturnieju "Co wiedzą dzieci". Teraz obserwuje w telewizji sukcesy małego Stanelya. Smith widzi w nim odbicie samego siebie sprzed lat, w jego wypadku zbyt wcześnie zdobyta sława, przesadne oczekiwania rodziców i popełnione błędy zaowocowały życiową klęską.
Zanim jednak poznajemy głównych bohaterów, opowiedziane zostają nam we wstępie trzy króciutkie tragikomiczne historyjki, tzw. miejskie legendy. Kolejno są to historia o morderstwie w Greenberry Hill, gdzie nazwiska trzech sprawców w połączeniu tworzą nazwę miasteczka, historia o nurku, który został znaleziony na czubku spalonego drzewa po ugaszonym wcześniej pożarze i ostatnia, opowiadająca o chłopcu, który skacząc z dachu, próbując popełnić samobójstwo zostaje postrzelony przypadkiem … przez swoją matkę. Te trzy historie, które spokojnie mogłyby się ubiegać o nagrodę Charlesa Darwina, przyznawaną za najbardziej idiotyczny rodzaj śmierci, stawiają przed widzem pewne pytanie: Czy naszym losem rządzi przypadek czy zrządzenie przeznaczenie? Czy nasze losy splatają się w jakiś sposób? Czy mamy na nie jakiś wpływ? Czy wszyscy jesteśmy jakoś ze sobą połączeni? Bo jak inaczej wytłumaczyć zależności, które występują pomiędzy głównymi bohaterami filmu?
Zatem film Andersona to opowieść o potędze przypadku, który urasta tu niemalże do rangi boskiej interwencji, mając wpływ na splatające się ludzkie losy. Oprócz tego “Magnolia” to przejmująca opowieść o umieraniu, poszukiwaniu miłości i przebaczenia, o braku umiejętności porozumienia się między ludźmi, ale przede wszystkim o samotności. O samotności we współczesnym świecie, gdzie ludzie za wszelką cenę dążą do rzeczy, które tak naprawdę nie są im potrzebne, zatracając się we współczesnym chorym świecie, pełnym egoizmu. Jest to również obraz poświęcony samotności ludzi bogatych i dobrze ustawionych, którzy teoretycznie nie powinni mieć żadnych problemów. Jednak pieniądze nie oznaczają szczęścia, każdego bowiem może dopaść rak lub inna choroba cywilizacyjna. “Magnolia” jest tak naprawdę o wszystkim. To film o życiu i najgorszych rzeczach, jakie mogą przytrafić się człowiekowi. Wszystkie te emocje: gniew, żal, smutek i rozpacz kumuluje się aby wybuchnąć w niezwykłym finale filmu – prawdziwym katharsis, które nie pozostawia zarówno bohaterów jak i widza obojętnych.
“Magnolia” to trzeci film Paula Thomasa Andersona (zaraz po “Hard Eight” i wielkim “Boogie Nights”) będący jednocześnie pierwszym z jego filmografii, jaki obejrzałem. Zdaniem wielu, również według mnie, jest to najlepszy film w karierze reżysera i jeden z najciekawszym filmów dekady. Anderson daje w nim upust swoim artystycznym zboczeniom, które mają swoje korzenie w twórczości Roberta Altmana. “Magnolia” bywa często bowiem porównywana do “Na skróty” – jednego z większych arcydzieł nieżyjącego już reżysera, a to ze względu na podobną kompozycję i oś fabularną. Znalazło to uznanie w oczach Altmana, bowiem on sam zaangażował Andersona, gdy schorowany i przykuty do wózka inwalidzkiego nie mógł dokończyć swojego ostatniego dzieła “A Prairie Home Companion”. Jednak “Na skróty” było tylko jedną z inspiracji do powstania “Magnolii”. Drugą byłą muzyka Aimee Mann. Anderson pisząc scenariusz inspirował się jej piosenkami, co oprócz wykorzystania utworów na ścieżce dźwiękowej, znalazło odzwierciedlenie w filmie. W jednej ze scen bohaterka grana przez Melorę Waters wypowiada słowa, które są dokładnym cytatem z piosenki Mann pt. "Deathly".
Jednak lepszym przykładem jest wyjątkowo piękna scena, w której główni bohaterowie zaczynają śpiewać w całości utwór “Wise Up”. Kamera pokazuje wówczas każdą postać adekwatnie do fragmentu tekstu. Już sama ta scena może uchodzić za arcydzieło. Anderson pokazuje w tym filmie mistrzostwo. I chociaż duża w tym zasługa jego samego jako reżysera i scenarzysty, to koniecznie trzeba wspomnieć o artyście za kamerą, jakim niewątpliwie jest Robert Elswit. Jego ogromny talent operatorski Anderson wykorzystał już wcześniej przy dwóch poprzednich swoich filmach, w których wykazał się prawdziwym wyczuciem i pomysłowością w prowadzeniu kamery. Nie inaczej jest i tutaj. Właściwie to ciężko nie zwrócić uwagi na zdjęcia w tym filmie, bowiem to one odpowiedzialne są za zmienne tempo filmu. Czasem kamera szybko sunie za bohaterami, próbując dotrzymać im kroku. Innym razem zatrzymuje się na długo, skupiając się na ich twarzach, bez skrępowania zaglądając w ich oblicza, chcąc uchwycić każdą emocję, która się na nich pojawi. Wszystko to jest rewelacyjnie zmontowane przez Dylana Tichenor'a, który dowiódł swojego talentu już w poprzednim “Boogie Nights”. Powtarzają się również autorzy scenografii i charakteryzacji. Jak widać Anderson lubi otaczać się sprawdzonymi ludźmi. Nie inaczej jest w przypadku aktorów.
Obsada aktorska jest jednym z najmocniejszych filarów wznoszących “Magnolię” na wysoki poziom. Anderson od czasu debiutanckiego filmu ma swoich nadwornych aktorów. W “Magnolii” po raz trzeci u niego pojawiają się John C. Reilly, Philip Baker Hall, Philip Seymour Hoffman i Melora Walters. Można ich było zobaczyć w “Hard Eight” jak i w “Boogie Nights”. Po raz drugi za to oglądamy Williama H. Macy'ego i Julianna Moore, którzy błysnęli w "Boogie Nights". Za to po raz pierwszy u Andersona możemy oglądać Toma Cruise'a i Jasona Robardsa. Tak, jak ciężko wskazać głównego bohatera, tak podobnie trudno jest wskazać aktora, który zagrał najlepiej. Wszystkim należą się w tym miejscu brawa. Zachwyca Julianne Moore, jako znerwicowana i zrozpaczona Linda – jedna z najlepszych kreacji w jej karierze, zaraz obok tej z “Godzin” Stephena Daldry'ego.
Zaskakuje Tom Cruise, jako Frank Mackey. Aktor miał ostatnio dobry okres, bowiem oprócz komercyjnych hitów, grywał w ambitniejszych produkcjach, takich jak “Wywiad z Wampirem” Neila Jordana, czy “Oczy Szeroko Zamknięte” mistrza Kubricka. Swoją dobrą formę potwierdza grając również u Andersona. Za tę rolę został nawet nominowany do Oscara i zgarnął Złotego Globa. Jedną z ostatnich kreacji w swojej karierze stworzył Jason Robards, pamiętany głównie z takich klasyków jak "Pewnego razu na Dzikim zachodzie”, “Wszystkich Ludzi Prezydenta” czy “Tora! Tora! Tora!”. Aktor wcielił się tutaj w rolę umierającego na raka Earl Partridge'a. Jest to niezwykle poruszająca kreacja, zwłaszcza, że aktor sam cierpiał i zmarł rok później na raka płuc. Na uwagę zasługują jeszcze kreacje Johna C. Reilly'ego i Philipa Seymoura Hoffmana. Reilly, jako policjant Jim Kurring, głęboko wierzący w Boga, dobroduszny a nawet lekko pierdołowaty. No i Hoffman jako pielęgniarz Phil, opiekujący się do ostatnich chwil starym Patridge'm. Tylko oni budzą tak naprawdę niekłamaną sympatię, niczego bowiem nie można im zarzucić. Ich postacie tak diametralnie różnią się od pozostałych, że aż dziw bierze, że znalazło się dla nich miejsce pośród wszelkich niegodziwości, kłamstw, chorób, rozpaczy i problemów. Reżyser poprzez wprowadzenie tych postaci daje do zrozumienia, że w tym świecie jest jeszcze jakiś promyk nadziei. Zresztą, tak naprawdę w “Magnolii” i mam nadzieje, tak jak w prawdziwym życiu, nie ma postaci złych, są tylko zagubione. Anderson na koniec daje wszystkim drugą szanse, wskazówkę aby jego postacie, a nawet i my, mogli się w tym życiu odnaleźć.
“Magnolia” Paula Thomasa Andersona to obraz, który powalił mnie na kolana za pierwszym razem, gdy go obejrzałem i trzyma w tej pozycji za każdym razem gdy oglądam go ponownie. Za każdym razem wywołuje u mnie całą gamę emocji, wzrusza aby za chwile rozśmieszyć. Każdy szanujący się kinomaniak powinien ten film zobaczyć. To kino niezwykłe, mądre, poruszające. Kino, które trzeba zobaczyć. Przymiotników, które określają film Andersona, możnaby mnożyć w nieskończoność. Nic zatem dziwnego, że określenie “arcydzieło” wielokrotnie jest używane, zarówno przez krytyków jak i publiczność. I trudno się dziwić. Gdy patrzy się na sunące od dołu do góry napisy końcowe ma się wrażenie, że przed chwilą obejrzało się najlepszy film w swoim życiu. I to przeświadczenie jeszcze długo pozostaje po seansie, a nawet zaryzykuję stwierdzenie, że nie opuści widza aż do śmierci.
Kocham ten film.