search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

Likwidator

Jakub Piwoński

27 czerwca 2013

REKLAMA

Zwykł zapowiadać swój powrót, toteż w końcu powrócił. Tym razem nie w trzecioplanowej roli, ginącej w natłoku innych znanych nazwisk. Arnold Schwarzenegger, legenda kina akcji, za sprawą produkcji „The Last Stand” na powrót stał się protagonistą bezwzględnie rozprawiającym się ze złem tego świata. Film właśnie ma swoją premierę na rodzimym rynku DVD. Finansowa klapa, jaką zaliczył w Stanach – i przez którą nie było nam dane zobaczyć go w naszych kinach – bynajmniej nie napawała optymizmem przed seansem. Świat niespecjalnie ucieszył się z powrotu swego niegdysiejszego ulubieńca. A jednak – może nie jest to powrót wielki, ale z pewnością godny.

„Likwidator” – bo tak oto „błyskotliwie” brzmi polski tytuł filmu – to produkcja nieskomplikowana fabularnie. Poznajemy w niej szeryfa Owensa, pilnującego porządku w miasteczku Sommerton Junction, położonym blisko granicy z Meksykiem. Tak się składa, że miasteczko to leży na drodze ucieczki narkotykowego bossa, który wydarł się z rąk policji. Szeryf Owens staje więc przed wyzwaniem zatrzymania niebezpiecznego zbiega, korzystając jedynie z pomocy swych niedoświadczonych zastępców.

Zarys fabuły wskazuje wprost: to nie jest wymagające kino. I nawet przez moment nie próbuje takim być. Słychać w nim echa klasycznych westernów – „W samo południe”, tudzież „Rio Bravo” – jednak najbliżej jest mu do B-klasowych akcyjniaków minionej epoki. Zdaje się, że reżyser Kim Jee-Woon dobrze odrobił pracę domową i zrozumiał tradycję jankeskiego kina akcji. Kina z jasnym podziałem na dobro i zło, z prosto rozpisanymi bohaterami i równie prosto rozpisaną fabułą. Kina nastawionego na epatowanie wybuchami, pościgami, strzelaninami, krwią i ładnymi paniami. Kina kultywującego amerykańskie wartości, opartego na honorze, indywidualizmie i… powszechnym dostępie do broni.

Właśnie w takim stylu wraca na duże ekrany były gubernator Kalifornii. Za wszelką cenę chce dowieść, że nadal potrafi się bić, rzucać czerstwymi onelinerami i trzymać w jednej dłoni najcięższego gnata – czego oczywiście nie potrafią jego podopieczni. Po raz kolejny udowadnia także, że braki w aktorskich umiejętnościach można z powodzeniem wykorzystywać na własną korzyść. Arniemu najwyraźniej zależało na jednym – by swym powrotem podtrzymać status wypracowanego przez lata emploi. Fakt, że w niektórych scenach, ze względu na podeszły wiek, wygląda jak atrapa samego siebie sprzed lat. Warto jednak docenić jego występ za same starania, pełne szczerych intencji, które miały przecież na celu przywołać ciepłe wspomnienia z okresu jego ekranowej aktywności. I jeśli spojrzeć na jego wyczyny w „Likwidatorze” pod tym kątem, mogą one wówczas sprawić niepohamowaną radość podczas seansu.

Najnowszy film ze Schwarzeneggerem to kicz, zakrawający momentami o camp. Humor jest w większości suchy, wydarzenia głupie i często wbrew prawom logiki (bo o ile krótszy byłby film, gdyby policja po prostu rozłożyła kolczatki), przemoc przesadzona, a bohaterowie papierowi. To wszystko się tutaj niewątpliwe zawiera i trudno jest tego nie zauważyć, a jeszcze trudniej bronić zasadności jego stosowania. Są to jednak elementy określonej konwencji, która świadomie została wybrana i realizowana, zarówno przez twórców, jak i głównego aktora (który z pewnością miał w tej materii wiele do powiedzenia).

Konwencji, której niestety trochę trudniej jest się ostatnio przebić, o czym świadczyć może ubiegłoroczna porażka finansowa – skądinąd dobrego – „Dredda”, czy też trudności wcześniejszego „Dorwać Gringo”, zrobionych na podobną, oldschoolową modłę. Choć nie jest to zasadą, co dowodzi przykład „Niezniszczalnych”, to jednak takim filmom jest dzisiaj trudniej, ponieważ ich target – czyli dzisiejsi trzydziestolatkowie z sentymentem wspominający dawne kino akcji – chcąc nie chcąc, nie rządzi dzisiaj w kinach. Reguły w dzisiejszym kinie rozrywkowym ustalają nastolatki, łaknące młodych i ładnych buź przed kamerą, komputerowych efektów i ulokowania tego w odpowiedniej kategorii wiekowej. Warto zaznaczyć, iż jest to pokolenie, które przychodziło na świat jakoś wtedy, gdy Arnie przywdziewał kostium Mr Freeza – czyli wówczas, gdy jego kariera zaczęła zdradzać pierwsze oznaki końca. Czy mogą w pełni docenić jego powrót do głównej roli i w ulubionej przez siebie konwencji? Okazuje się zatem, że dla twórców świadome wchodzenie w buty nostalgicznego kiczu pozostaje nader ryzykowne.

Żeby była jasność: pod żadnym pozorem nie gloryfikuję najnowszej produkcji spod ręki Kim Jee-Woon’a. „Likwidator” to żadna tam rewelacja, ot niezły film, niepozbawiony wad, a co istotne, tych wad wyraźnie świadomy. Uważam jednak, że tego typu dzieła mają swoje miejsce, rolę oraz wystarczającą liczbę atutów, by seans upłynął pod znakiem dobrej zabawy. I chyba nic w tym wypadku nie liczy się bardziej.

https://www.youtube.com/watch?v=l9ip7xRs-go

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA