LIGA SPRAWIEDLIWOŚCI. Nie ma wody na pustyni
Liga Sprawiedliwości to produkcja, która jeszcze przed premierą dostała srogo po tyłku – zbiorowisko komiksowych ikon, zebranych naprędce do kupy; wielkie oczekiwania; przygniatający ciężar pokracznego Batman v Superman na barkach; opuszczenie projektu z przyczyn osobistych przez Zacka Snydera, który został natychmiastowo zastąpiony strażakiem Jossem Whedonem, mającym za zadanie na swój sposób ugasić płomienie (pustoszące obraz oczywiście w slow motion); diabelnie drogie dokrętki; przepisywanie scenariusza na szybko; czy ucinanie kolejnych minut, robiących najprawdopodobniej za balast. W końcu jednak jakoś doprowadzono całość do finału, ale czy było warto?
Niestety Liga Sprawiedliwości w żadnym wypadku nie jest dobrym filmem czy nawet przyzwoitym – nadszedł już chyba najwyższy czas, żeby chirurgicznie usuwać takie czyraki z hollywoodzkiego ciała filmowego, bo nawet pocieszne blockbustery wymagają tego, żeby studio chociaż udawało, że ma jakiś szacunek do widzów i chce im zaserwować produkt jak najbardziej dopieszczony. Jasne, jest minimalnie lepiej niż w przypadku Batman v Superman, ale to nadal sklejona naprędce napompowana teledyskowa reklamówka, która momentami sypie się bardziej niż okołoBayowe wykwity w stylu Transformers czy Wojowniczych żółwi ninja, które jednak w przeciwieństwie do Ligi Sprawiedliwości mają świadomość, że są ciężkostrawnymi bułami.
Fabuła jest tutaj porażająco pretekstowa – z niewiadomego (dla osób niezaznajomionych z komiksowym uniwersum, bo na ekranie nikt o tym nie wspomina) miejsca na Ziemię zaczynają przylatywać robakopodobne maszkarony, co sprawia, że Batman oraz Wonder Woman wyciągają filmiki ukradzione w poprzednim filmie Lexowi Luthorowi i postanawiają zwerbować do swojej super-drużyny niezwykłe osoby, które tam nagrano. W międzyczasie okazuje się, że oprócz dziwnych latadeł nasz świat odwiedził też też niejaki Steppenwolf – wielki facet w rogatym hełmie zbudowany z paskudnego CGI, którego zawodem jest „niszczenie światów”. I na tym kończy się jego opis, bo przez cały film wymachuje tylko toporem oraz teleportuje się z miejsca na miejsce – nie ma żadnej motywacji ponad zniszczenie Ziemi i jest zdecydowanie najgorszym złoczyńcą, jaki pojawił się w ostatnich latach w kinie superbohaterskim, sprawiając, że takie wykwity jak Malekith z Thor: Mroczny świat, Enchantress z Legionu Samobójców czy Ares z Wonder Woman wyglądają na skomplikowanych geniuszy zła. I ten wielki zły kosmita chce tutaj zebrać trzy supermagiczne kostki, które połączone razem terraformują Ziemię, doprowadzając do jej zagłady.
Od tego momentu przez lwią część seansu Batman będzie próbował zebrać zespół, a Steppenwolf szybko zacznie zbierać kostki – bo skoro Marvel przez jakiś tuzin filmów przedstawia historię kosmicznych kamieni, to czemu nie dogonić go w ciągu dwóch godzin?
Ale jasne, można by spuścić zasłonę milczenia na fabularną posuchę, gdyby tylko strona techniczna i bohaterowie jakoś dźwigali całość, ale i tutaj produkcja sypie się w oczach. Ogólnie całość będzie kiedyś znakomicie funkcjonować jako poligon ćwiczeniowy dla studentów filmówki, bo nieumiejętnie zmontowane fragmenty z wersji Snydera i dokrętek Whedona są tutaj tak paskudnie źle dopasowane, że klękajcie narody. To w końcu też jakaś sztuka. Np. facjata Batmana zmienia się między ujęciami, gdy pogrążony w alkoholizmie w czasie nagrywania dodatkowego materiału Ben Affleck puchnie na twarzy i nabiera czerwonego koloru (niestety nie da się oszukać własnej fizyczności w tym wypadku), a Henry Cavill ma w dosyć paskudny sposób ukrywane wąsy pod zalewem CGI – a to tylko początek festiwalu dziwacznych przejść czy urwanych scen. I nie wiem nawet, czy nie wyszłoby temu filmowi na dobre, gdyby pogrążono go całkowicie w tym pokracznym patosie Snydera znanym z poprzednich filmów DC, bo w połączeniu z dużo luźniejszymi fragmentami dodanymi przez Whedona te narracyjne skoki są naprawdę nieumiejętnie dopasowane – chociaż nie da się ukryć, że kilka tekstów wywołuje uśmiech i to te lżejsze momenty podnoszą końcową ocenę.
Dziwacznie wygląda też to, że film kręcony za wszystkie pieniądze świata, gdzie dodatkowy nagrywany materiał mógłby służyć za budżet trzech lepszych filmów, technicznie potrafi tak bardzo razić partactwem – komputera jest tutaj zdecydowanie za dużo, przez co często niedopracowane efekty specjalne zamieniają kolejne jarzące się iskrami sceny w przerywniki z gry komputerowej, gdzie płynność akcji niknie pod naporem zwolnionego tempa, a jednolita paleta barw i nadmiar podobnych fragmentów scenografii pochłaniają bohaterów (w finale jest to aż nazbyt irytujące). Szczególnie źle prezentuje się tutaj Cyborg – mechaniczny bohater przypominający bardziej dokonania zachwycające dobre dwadzieścia lat temu niż wysokobudżetowe kino końca drugiej dekady XXI wieku.
Jednak w tym naporze prostackiej fabuły, nużących szaroburych scen akcji i festiwalu suchych dialogów (przecinanych dopisanymi naprędce one-linerami), aktorzy starają się ratować w jakiś sposób ten infantylny rozgardiasz – i to nie bohaterowie, bo ci są rozpisani przeciętnie, ale stojące za nimi charyzmatyczne twarze starają się ratować strzępy superbohaterskich osobowości. Lśni tu szczególnie Jason Momoa, który nie przypomina jakoś szczególnie swojego komiksowego odpowiednika, jednak emanuje energią dzięki byciu po prostu sobą – nie dostaje szczególnie wiele miejsca ekranowego, ale ma zdecydowanie najlepsze teksty. Batman Afflecka też stara się tutaj dać coś od siebie, podobnie jak Ezra Miller, który został jednak niejako przymuszony do grania konwencjonalnego nerda, przez co jedzie na jednym biegu i żarty oparte na jego ekscytacji dosyć szybko się wypalają. Szkoda też Wonder Woman, która zatraciła tutaj wielowymiarowość z solowego filmu i jej rola sprowadza się głównie do ubierania obcisłych modnych ciuchów i robienia za czołg w czasie walki. Cyborg po prostu jest, gubiąc gdzieś ciekawy wątek człowieka zagarniętego przez maszynę, a najlepsze wrażenie robi… Superman. Wiadomo było, że wróci, ale chyba nikt się nie spodziewał, że Henry Cavill dostanie w końcu tyle miejsca na oddech – jego bohater wyjmuje w końcu kryptonit z tyłka, jest zabawny, uśmiecha się i robi zjawiskowe superrzeczy. Nie ma go tutaj dużo, ale sekwencje z jego udziałem są zdecydowanie największym plusem całej produkcji – to jeden z tych aktorów, którzy potrzebują wytycznych dobrego reżysera, a Whedon wydaje się stworzony do prowadzenia tak poczciwej postaci.
Bardzo chciałem lubić ten film i nawet wiele mu wybaczyć, z każdą minutą mocniej, ale dwie-trzy udane sceny na dwie godziny seansu i kilka uśmiechów głównych bohaterów to jednak parodia – nawet gorsza niż Legion Samobójców, bo tam nikt nie zmarnował potężnej marki. Nie robi się takiego prostackiego bajzlu na tym etapie, po takich wtopach, z takimi aktorami i taką licencją. Nawet Człowiek ze stali próbował jakoś logicznie połączyć ze sobą kolejne sceny, pokazać COŚ, jakąś drogę bohatera. A Liga Sprawiedliwości wygląda niczym początek serialu, któremu daję szansę i rzucam po dwóch odcinkach, bo życie jest za krótkie na przeciętne produkcje. Poszczególni aktorzy są na tyle intrygujący, że czekam na ich solowe przygody, gdyż jest tutaj do nich jakaś podbudowa – ale ostatecznie ta rodząca się w bólach i boleśnie niedopracowana wersja dwóch skrajnie różnych twórców jest jedynie smutnym przypomnieniem o tym, jak wielki niewykorzystany potencjał tkwi w tej klasycznej drużynie.
korekta: Kornelia Farynowska