KOBIETY MAFII. Dwie godziny męki i zażenowania
Twórczość Patryka Vegi w ostatnich latach ma więcej wspólnego z taśmą produkcyjną niż z kinem. Podobnie jak w przypadku Botoksu, podczas oglądania Kobiet mafii nie mamy do czynienia z filmem, a z produktem filmopodobnym. Bezkształtnym zlepkiem fatalnie napisanych scen, które nieporadnie próbują tworzyć jakieś wątki. Na próżno tu szukać napięcia, dramaturgii czy ciekawych i wzbudzających sympatię bohaterów. Choć obraz jest przepełniony postaciami, to nie sposób polubić jakąkolwiek z nich. Oglądając po raz kolejny te same znudzone twarze, możemy co najwyżej mieć nadzieję, że dla czeku od pana Vegi warto było tarzać się w tym filmowym szambie.
Hasło na plakacie (niezwykle wyróżniającym się na tle plakatów poprzednich dzieł reżysera) głosi “scenariusz filmu napisany z gangsterami z Grupy Mokotowskiej”, co ma na celu zapewnienie widza, że może się spodziewać jakiegoś stopnia autentyzmu. Ja mam jednak własną teorię na ten temat i uważam, że w rzeczywistości pan Patryk zostawił całą robotę wspomnianym gangsterom, a sam uderzył na miasto. Niestety panowie szybko znudzili się swoim zadaniem i dołączyli do kolegi, który już bawił się w najlepsze. Rzeczony scenariusz prawdopodobnie powstał nad ranem, a kiedy ledwo kontaktującym mistrzom pióra brakowało pomysłów na ciekawy dialog, wpisywane były losowe bluzgi. W efekcie cała historia jest koszmarnie chaotyczna, niekonsekwentna i najeżona idiotyzmami, których liczenie nie ma sensu, jako że po jednym od razu pojawia się następny. Trudno w ogóle mówić o jakiejkolwiek fabule, bo ta, pomimo względnie przejrzystego początku, szybko zaczyna przypominać bałagan, jakim był Botoks. Mamy więc policjantkę pracującą pod przykrywką, żonę gangstera/idiotkę próbującą zdobyć pieniądze na życie i nianię-psychopatkę, która prawdopodobnie dąży do przejęcia kontroli nad światem. Do tego dochodzi masa pobocznych wątków i osób, które pojawiają się i znikają w przypadkowych momentach. Śledzimy losy kilku postaci, ale ich kuriozalne ewolucje i niezrozumiałe decyzje uniemożliwiają nam przejęcie się nimi. Fatalny jest także brak wyważenia czasu poświęconego poszczególnym wątkom – te są rozlazłe w miejscach, w których powinny być zwięzłe i bezsensownie skrócone tam, gdzie miały potencjał. W dodatku niektórzy bohaterowie czasem znikają z ekranu na tak długo, że spokojnie możemy zapomnieć o ich obecności w filmie. Co gorsza, w wielu przypadkach wolelibyśmy, żeby już nie wracali.
Podobne wpisy
Przykro to mówić, ale w Kobietach mafii nawet Bogusława Lindy nie chce się oglądać. Z pustego jednak i Salomon nie naleje, a dialogi i cała postać gangstera znanego pod pseudonimem Padrino (ksywy bohaterów podobno wymyślał 13-letni chłopiec) to rola, z którą nie da się zrobić wiele. Z pozostałymi występami jest jeszcze gorzej. Dwójka gangsterów-prymitywów granych (?) przez Tomasza Oświecińskiego i Piotra Stramowskiego to idealna mieszanka drewna i głupoty, a Cień w wykonaniu Sebastiana Fabijańskiego miejscami zdradza potencjał, ale przez większość czasu rzuca bluzgami i posępnymi spojrzeniami. Agnieszka Dygant wcielająca się w Nianię (wybitny dowcip) stała się swoją karykaturą, a Katarzyna Warnke osiągnęła kompletne dno jako skretyniała i zepsuta bogactwem żona gangstera. Nieustanna histeria, wrzaski, jęczenie i rzucanie kurwami – oto cały występ. Trudno znaleźć odpowiednie słowa, żeby opisać, jak wielkie zażenowanie wywołują sceny z jej udziałem. Z całej galerii postaci prawdopodobnie tylko Olga Bołądź jako policjantka nie przyprawia o ból głowy. W żadnym razie nie jest to jednak dobra rola ani tym bardziej dobre scenopisarstwo – po prostu najmniej szkodliwe.
Okropny scenariusz to nie tylko kiepskie postaci – całość nudzi i potwornie się dłuży, i to pomimo licznych głośnych atrakcji. Wynika to z koszmarnie nierównego tempa, które wielokrotnie sięga zenitu, po czym kompletnie spada na niemiłosiernie długi czas. Zupełny brak konsekwencji odczuwalny jest także w tonacji filmu, który w jednej scenie pokazuje groteskową przemoc (zwykłą i seksualną) w kontekście humorystycznym, a drugiej karmi nas ckliwymi obrazkami wyjętymi z opery mydlanej. Silenie się na humor jest jeszcze bardziej idiotyczne i desperackie niż w Botoksie, a momenty, w których bohaterowie po prostu stoją i przeklinają bez sensu i kontekstu, wprawiają w zakłopotanie. Kiedy ma być zabawnie, jest żenująco; kiedy celem jest wzniosłość i powaga, jest niezamierzenie komicznie.
Vega używa bowiem przekleństw w sposób, w który absolutnie nie powinno się tego robić, niczym niedojrzały gówniarz, który myśli, że zabrzmi czadowo, kiedy powie “wypierdalaj, kurwa, chuju, jebana szmato” do kolegi. Wilk z Wall Street, Psy i cała twórczość Tarantino pokazują, że wulgaryzmy umiejętnie zastosowane mogą być świetnym środkiem ekspresji w filmie – to wymaga jednak pomyślunku, którego niektórym zwyczajnie brakuje. Po Kobietach mafii zastanawia mnie tylko jedna rzecz – czy Vega naprawdę jest tak fatalnym reżyserem, czy może świadomie odwala kompletną chałturę? W jego nowym dziele nawet zdjęcia i montaż przywodzą na myśl amatorskie produkcje. Śmiechu warte ujęcia z drona i bardzo źle dobrana muzyka tylko dopełniają poczucia “taniości” tego filmu. Pomimo starań nie potrafię znaleźć ani jednej rzeczy, którą mógłbym pochwalić. Idąc do kina, byłem gotowy na pozytywne zaskoczenie (nie może być gorzej niż Botoks, prawda? Prawda?!), a wychodząc z niego, czułem się, jakby ktoś wylał mi na głowę wiadro z pomyjami. Kobiety mafii to kinowe nieporozumienie, którego szczerzę radzę unikać.
korekta: Kornelia Farynowska