JESSICA JONES. Superkryminał Marvela od Netfliksa
Marvel na naszych oczach płodzi właśnie nową historię kinowego światotwórstwa, konsekwentnie budując najbardziej złożone celuloidowe uniwersum, na które składają się filmy zatopione w gatunkach wszelakich, serial telewizyjny w bólach łapiący wiatr w żagle i „kieszonkowy” świat zbierający do kupy ulicznych herosów Marvela, za który odpowiada Netflix – gigant na polu mediów strumieniowych.
To właśnie ten ostatni kawałek tortu jest ostatnio najsmaczniejszy, przenosząc lekko kostniejące uniwersum (Avengers: Czas Ultrona to niestety troszkę odgrzewany kotlet – efektowny, ale powtarzający schemat znany z pierwszych Avengers) prosto na niebezpieczne nowojorskie ulice, gdzie siarczysty cios otrzymany w nos zwiastuje zazwyczaj całkiem udany dzień, bo bohater ma chociaż pewność, że nadal żyje.
Netfliksowy kawałek świata, będący integralną częścią Marvel Cinematic Universe, ze względu na brak ograniczeń telewizyjnych czy kinowych może sobie pozwolić zdecydowanie na więcej. Nie ujrzymy tutaj epatowania nagością w stylu Gry o tron, a przekleństwa są dawkowane, jednak wyraźnie czuć, że produkty z tego cyklu łatwiej trafią do widowni, która na co dzień ma alergię na pstrokate trykoty.
Umowa Marvela z internetowym potentatem stanowi błyskotliwe pogodzenie lżejszych przygodowych widowisk znanych z dużych ekranów (Iron Many, Thory, Mrówkoczłeki…) z przerysowanymi do bólu produkcjami Warner Bros, które zatapia adaptacje z konkurencyjnego dla Marvela DC w (na razie) dosyć zjełczałym mroku.
Rozpoczynający projekt Daredevil świetnie wpisał się schemat staroszkolnego akcyjniaka podlanego klimatem czarnych kryminałów – fabuła była zwarta (chociaż większość odcinków można traktować jak narracyjne miniatury i dobrze się bawić nawet bez znajomości całości), bohaterowie mieli między sobą taką chemię, że pod wrażeniem byłby nawet Walter White, uczłowieczony złoczyńca uderzał w zupełnie inne tony niż typowy drań ze stajni Marvela, a warstwa techniczna zachwycała (sceny walki to małe dzieła sztuki). Ustawił jednak poprzeczkę horrendalnie wysoko i kolejny serial był w trudnej sytuacji, szczególnie że jego (anty)bohaterką została dosyć młoda postać komiksowa, za którą nie stała ponad pięćdziesięcioletnia tradycja.
Jessica Jones zadebiutowała w serii Alias w 2001 roku, dając początek całemu imprintowi MAX, prezentującemu komiksy Marvela skierowane do dojrzałych czytelników, wykorzystując jednak ramy współdzielonego świata superbohaterskiego. Scenariusz Briana Michaela Bendisa był zresztą pierwszym komiksem z Domu Pomysłów, w którym pojawiło się słowo „fuck” (terefere – przyp. tłum.). Jednak ważniejszy od samej wulgarno-brutalnej otoczki był fakt, że Jessica była pierwszą tak wyzwoloną bohaterką wydawnictwa (z całym szacunkiem dla Elektry, która jednak wyraźnie cierpiała na syndrom „dodatku” do samczych trykociarzy), mającą prawdziwe problemy (nawet jeśli prowadziła śledztwo związane z mutantami) oraz starającą się po prostu ułożyć sobie życie i poradzić z grzechami przeszłości, a nie ciągle odpierać ataki kuriozalnych drani.
Krótko mówiąc, stanowiła idealny temat dla kolejnej serii Netfliksa.
W końcu widzowie dostali możliwość spotkania wygadanej pani detektyw (showrunner projektu, Melissa Rosenberg, miała przenosić opowieść o Jones na mały ekran już w 2010 roku, gdy MCU dopiero raczkowało), mierzącej się niespodziewanie nie tylko z przeciwnościami losu, ale i niespodziewanie wielkim sukcesem Daredevila. Po obejrzeniu całości trudno jednak mówić tutaj o konkurencji, ponieważ Jessica Jones to serial po prostu inny, chociaż operujący podobną konwencją.
Tym razem dostajemy naprawdę niezły kryminał inspirowany klasycznymi powieściami noir (fantastyczna pierwsza i ostatnia scena; bardzo przyjemne wykorzystanie monologów wewnętrznych bohaterki) połączony z jeszcze lepszym thrillerem psychologicznym, bo właśnie w wiwisekcji ludzkiego umysłu i radzeniu sobie z traumą siedzi najsmaczniejsze „mięso” całości.
Jessica to twarda i bezkompromisowa kobieta – na pierwszy rzut oka przeciwieństwo poczciwego oraz dosyć zagubionego w swoich śmiałych planach Matta Murdocka. W czasie, gdy niewidomy prawnik, napędzany potrzebą serca i narastającego w nim heroizmu, próbuje się przeciwstawić złu pożerającemu jego dzielnicę wykorzystując kostium ninja, Jones stara się zostawić swoje niebyłe tak naprawdę życie superbohaterskie za sobą. Ma supermoce (ograniczone względem wersji komiksowej), ale nie obnosi się z nimi, szczególnie że są powiązane z wydarzeniami, które zmieniły część jej egzystencji w piekło. Oschłość i sarkazm stanowią efektywną broń przeciw wspomnieniom, podobnie jak hektolitry alkoholu. Życie Jess zmienia się jednak diametralnie, gdy koszmary odpowiadające za trawiący ją zespół stresu pourazowego atakują ze wzmożoną siłą wraz z powrotem psychopatycznego Kilgrave’a, potrafiącego kontrolować ludzi za pomocą (między innymi) głosu.
Świat Jessiki Jones jest skrajnie nihilistyczny z tlącym się gdzieś między wypadkami światełkiem heroizmu – mamy tutaj mniej krwawych starć niż w Daredevilu, gdzie z okaleczania ciała Murdocka zrobiono prawdziwy festiwal bólu, ale wykorzystanie brutalnych momentów jest lepiej wykalkulowane i często odnoszące się do naszej wyobraźni, gdzie powstają najwyrazistsze horrory (życie kobiet pod kontrolą złoczyńcy; dzieci w szafie). Chociaż oczywiście nie unikano dosadnie krwawych scen, a krew często tryska tutaj bogato. Jednak prawdziwa siła fabuły tkwi w psychologicznej walce – nieustannie odczuwamy zaszczucie głównej bohaterki i (w pierwszej połowie serialu) widmo krążącego gdzieś w okolicy Kilgrave’a, którego kolejne kroki śledzimy z Jessiką po szlaku złożonym ze zniszczonych ludzkich żyć. Postać grana przez fantastycznego Davida Tennanta (umiejętnie kruszącego wizerunek dobrodusznego Dziesiątego Doktora) to zdecydowanie odtrutka od zblazowanych i jednowymiarowych złoczyńców schodzących z tej samej taśmy produkcyjnej (Stane, Hammer, Killian, Malekith, Red Skull, Ronan, Yellowjacket…), w kategorii rozwoju postaci stojąca obok Lokiego i Kingpina. Jest zresztą ciekawym przeciwieństwem tego drugiego, gdyż zamiast uczłowieczenia popada coraz bardziej w pułapkę własnych mocy i nieosiągalnego celu – a przy tym Tennant ma spore pokłady uroku osobistego, co tylko intensyfikuje podłość jego działań.
Strzałem w dziesiątkę było obsadzenie w głównej roli Krysten Ritter – niecodzienna uroda, naturalne grymasy twarzy, wieczne zmęczenie na twarzy, ogromne pokłady sarkazmu i świetna współpraca z resztą obsady w połączeniu z subtelną przemianą heroiny daje finalnie najciekawszą postać kobiecą w historii superbohaterskich adaptacji.
Zresztą feministyczny wydźwięk całości bije na głowę wszystkie poprzednie produkcje Marvela razem wzięte, gdyż dostajemy tutaj całe spektrum żeńskich figur unikających prostych rozwiązań – Jess, Trish (i jej matka, w którą wcieliła się zapomniana już nieco Rebecca De Mornay), Jeri, Hope: każda z nich ma swoje problemy i rozwiązuje je w zgodzie z nakreślonym charakterem, a nie tylko według wzoru przepisanego z kajetu zbierającego konwencjonalne postawy. Seksualność, problemy psychologiczne związane z traumą, gwałt – wszystkie te elementy są naturalną pochodną historii, a ich problematyki nikt nie wbija widzowi do głowy łopatą. Wszystkie bohaterki są żywe i wyraziste, wydatnie determinują fabułę. Zresztą męskie postacie (oprócz Kilgrave’a) robią tu niejako za dodatek uzupełniający charakter głównej bohaterki (całkiem nieźle wprowadzony Luke Cage, czekający na dalsze rozwinięcie skrzydeł we własnym serialu) albo służący za rozciągnięcie całości do wymaganych trzynastu epizodów (tak naprawdę zbyteczny w tej chwili wątek Willa Simpsona).
Cieszy też niejednoznaczność bohaterów, o którą było trochę trudniej w Daredevilu (nie wspominając o reszcie uniwersum) – z wyłączeniem fantastycznego Kingpina. Tutaj każdy jest w jakiś sposób umoczony lub prześladuje go przeszłość (naprawdę niezłe poprowadzenie marginalnego wątku małoletniej gwiazdki). Zresztą powolne montowanie fragmentów układanki w całość i umiejętne dawkowanie napięcia definiują pierwszą połowę produkcji. Gdy złoczyńca bardziej się odkrywa, serial widocznie zwalnia, na co ma też wpływ nagromadzenie supernaukowych kombinacji (cały pakiet różnorodnych specyfików o dziwnym działaniu), odciągających od psychologicznych kłopotów i czystych emocji. Sama Rosenberg mimo pokaźnego CV (gdzie jednak obok tak ważnej dla rozwoju kobiecych postaci w telewizji pozycji jak Doktor Quinn i niezłego do pewnego momentu Dextera, natrafiamy też na sagę Zmierzch, której poziomu nie tłumaczy tylko walka z materiałem źródłowym) pod względem wyczucia narracji i utrzymywania tempa ustępuje nadzorującemu Daredevila Stevenowi S. DeKnightowi.
Zresztą sama „komiksowość” momentami przeszkadza, szczególnie z racji tego, że efekty specjalne są tylko poprawne, więc wszelkie skoki głównej bohaterki wyglądają mocno kuriozalnie. Cieszy za to fakt braku wciskania widzowi do gardła faktu, że całość jest częścią współdzielonego uniwersum (jak w pierwszym sezonie Agentów T.A.R.C.Z.Y.) – wszystkie nawiązania są naturalne: bohaterowie mają świadomość istnienia Avengers, a „bitwa o Nowy Jork” stała się ważną częścią przemian w Ameryce. I to na razie wystarczy, szczególnie że sporo mamy do czynienia w tym sezonie z Cage’em. Nieźle wytłumaczono też sytuację z Daredevilem i wciśnięto w fabułę całkiem zgrabny występ gościnny.
Ostatecznie dostajemy naprawdę gęsty od noirowego klimatu dojrzały thriller psychologiczny, świetnie zagrany i trzymający w napięciu.
Opowieść o żeńskiej ofierze, która musi poradzić sobie z przerażającym zwyrodnialcem wiszącym nad jej życiem niczym widmo – sytuacja z życia codziennego wielu kobiet, tylko przedstawiona za pomocą czynnika nadnaturalnego, niewpływającego jednak na siłę przekazu historii. Oczywiście są tu pewne dłużyzny, zbyteczne wątki, kuriozalne rozwiązania sytuacji i widoczne przestoje (dałoby się całość spokojnie skrócić o jakieś dwa odcinki), a druga połowa serialu cierpi trochę przez komiksową umowność, to ostatecznie cała produkcja jest zdecydowanie bardzo dobra i wybija się nie tyle ponad same seriale superbohaterskie (bo to żaden wyczyn), co ogólnie na tle współczesnych telewizyjnych narracji.
Produkcja ma swoją tożsamość, bardzo dobrze nakreśloną relację pomiędzy złożoną psychologicznie główną heroiną i absolutnie przerażającym złoczyńcą oraz wyraźnie zaznacza swoje miejsce na mapie MCU.
Inteligentnie wykorzystany materiał źródłowy + zebranie obsadowych plonów + przemyślana zabawa z netfliksową wolnością = kawał solidnego kryminału z supermocami.
Nie zmieni świata, ale trzyma za gardło do ostatniej sceny. Dawno już tak bardzo nie pragnąłem, żeby jakiś bohater urwał łeb czarnemu charakterowi.
PS. Z kwestii technicznych oddzielnie muszę wspomnieć o muzyce, która skruszy serducho każdego fana klasycznych kryminałów. Zawsze siedzi gdzieś w tle, nie wysuwa się na pierwszy plan, ale idealnie podkreśla rozwój wydarzeń. Każde wejście partii saksofonu to jak gwiazdka w lipcu. Od brawurowej czołówki do finałowej sekwencji – kawał dobrej roboty Seana Callery’ego.
korekta: Kornelia Farynowska