Jak spędziłem koniec lata [kino rosyjskie]
We współczesnym kinie da się zaobserwować tendencję do przeładowywania fabuły, tworzenia złożonego widowiska nie pozostawiającego widzowi zbyt dużo miejsca na refleksję. Twórcy filmów jak ognia boją się nudy, która może spowodować, że producenci na następne dzieło nie wyłożą pieniędzy.
Tak działa wolny rynek i trudno mieć o to pretensję do Hollywood i wszelkich wytwórni, które na wzór Amerykanów skupiają się głównie na zarabianiu pieniędzy. Ambitne kino rosyjskie lubię między innymi za to, że nie ma z tym wzorcem absolutnie nic wspólnego – fabuła często toczy się nieśpiesznie, liczba bohaterów zostaje zredukowana do minimum, a widz – o zgrozo – jeśli zamierza cokolwiek wynieść z seansu, zostaje zmuszony do myślenia. Widzimy to między innymi w Powrocie Zwiagincewa, Wyspie Lungina, Dersu Uzała Kurosawy i właśnie w Jak spędziłem koniec lata Popogrebskiego.
Film opowiada historię dwóch mężczyzn, stacjonujących na rosyjskiej stacji badawczej poza kołem polarnym. Mimo że jest ich tylko dwóch, na pierwszy rzut oka widać hierarchię niczym w stadzie wilków: Siergiej jest poważnie traktującym swoje obowiązki samcem alfa, pokazującym młodemu gdzie jego miejsce przy każdej okazji, natomiast Pawel, który na stację trafił po to, aby napisać na ten temat esej, na każdym kroku pokazuje brak doświadczenia i kruchość, lub – jak to zgrabnie określił jeden z widzów filmu – brak jaj. Z początku wszystko wydaje się jednoznaczne – Pawla przez jego gówniarstwo ciężko jest polubić, natomiast Siergieja trudno nie szanować. Kolejne wydarzenia pokazują jednak, że strach Pawla jest niezupełnie nieuzasadniony i że to, co dzieje się później, wynika nie tylko z jego głupoty, ale również porywczości Siergieja i wyraźnej satysfakcji, jaką czerpie z ustawiania Pawla do pionu.
Fabuła, mimo że prosta i liniowa, jest piekielnie inteligentna i wieloznaczna. Obraz Popogrebskiego znakomicie pokazuje, jak skomplikowana może być relacja pomiędzy dwoma mężczyznami. Osobowości bohaterów zostały skonstruowane wielowarstwowo, wszystko, co się między nimi dzieje i to, że film, pomimo niezbyt intensywnego tempa, silnie angażuje widza, wynika właśnie z tego. Żeby docenić Jak spędziłem… trzeba zmusić się do próby spojrzenia na sytuację oczami bohaterów. Czytając komentarze na temat filmu zauważyłem, że ludzie mają skłonność do traktowania sytuacji pomiędzy obydwoma bohaterami jako czarno-białej. Nie zgadzam się z taką oceną, jednak nie jestem w stanie tego wytłumaczyć unikając spoilerów. Podczas oglądania radzę jednak poważnie zastanowić się, jak sami reagowalibyśmy na miejscu Pawla.
Niewątpliwym atutem filmu są zdjęcia i pustkowia Czukotki, które posłużyły za tło przedstawionych w Jak spędziłem… wydarzeń. Refleksyjny, medytacyjny nastrój bardzo silnie przypomina Wyspę, choć przecież dzieło Lungina opowiada zupełnie inną historię. Film Popogrebskiego pomaga zrozumieć, czego właściwie ludzie szukają na pustkowiach, na których nie ma żywej duży, a tylko ekstremalny klimat i niezbyt przyjaźnie nastawione zwierzęta.
Obydwaj aktorzy zagrali znakomicie, co do pewnego stopnia wynika z koncepcji filmu – mieli mnóstwo miejsca na prezentację swoich umiejętności. Gdyby którykolwiek z nich był słaby, Jak spędziłem… byłby całkowicie niewart uwagi. Tymczasem jest filmem niezwykle udanym i choć do miana arcydzieła nieco mu brakuje, to jednak trudno przejść obok niego obojętnie. Myślę, że w odniesieniu do rosyjskiej kinematografii można mówić o istnieniu kina medytacyjnego. Dzieło Popogrebskiego jest jednym z najciekawszych dowodów na istnienie tego nurtu. Może nawet najciekawszym – w porównaniu ze wspomnianą Wyspą, do mnie w każdym razie przemawia znacznie bardziej.