Ja, Frankenstein
Popkultura rządzi się swoimi prawami. Niektóre gatunki i konwencje ewoluują i pozostają w mainstreamie przez lata, inne zanikają, by powrócić kilka dekad później w glorii i chwale. Istnieją też takie podgatunki, które cieszą się popularnością przez krótką chwilę, po czym zostają z głównego nurtu wyparte i – często bardzo słusznie – szybko zapomniane. Jeśli pamiętacie koniec lat dziewięćdziesiątych i początek nowego tysiąclecia, wiecie na pewno, co było wtedy cool – spowolniony balet z „Matrixa” uważano za szczyt finezji w kategorii kręcenia scen akcji, „Underworld” wydawał się ciekawą próbą przeniesienia wiktoriańskich potworów do współczesnej scenerii, a Wesley Snipes w czarnych okularach wyglądał kozacko. CGI było co prawda w fazie prenatalnej, ale mało komu to przeszkadzało, bo liczył się design broni białej, efektowność machania nią i efektywność w uśmiercaniu potworów.
Ten krótki i raczej zabawny z dzisiejszej perspektywy okres dawno już przeminął – czasem pojawią się co prawda niedobitki w postaci kolejnych części „Underworlda”, ale to pojedyncze przypadki, pozostające gdzieś na obrzeżach współczesnej popkultury. Nikt nie traktuje ich zresztą poważnie. Aż tu nagle do kin wchodzi „Ja, Frankenstein” – film, który wygląda tak, jakby nakręcono go na fali popularności „Blade’a”, gdzieś w okolicach 2001 roku, po czym odstawiono na półkę z adnotacją „i tak nikt na to nie pójdzie; wypuścić prosto na DVD za kilka lat”.
Nie mam do reżysera Stuarta Beattiego pretensji, że swoje pierwsze duże hollywoodzkie dzieło zszył z ochłapów innych filmów – opowiada w końcu o monstrum Frankensteina, nie rozumiem natomiast, dlaczego postanowił wykorzystać jedynie elementy zepsute, nieświeże i cuchnące. Z „Underworlda” pożyczył zgniły korpus, zapleśniałą wątrobę wyjął ze wspomnianego „Blade’a”, „Van Helsingowi” urwał rozkładające się kończyny. Taki konstrukt nie ożyłby na ekranie nawet po przepuszczeniu przezeń potężnej dawki prądu.
Beattie swojego filmu ożywić zresztą nie próbuje. Fabuła jest tak oklepana i banalna, że aż wstyd strzępić na nią klawiaturę. Z prologu dowiadujemy się, że monstrum Frankensteina doprowadziło do śmierci Victora, po czym tułało się po świecie aż do czasów współczesnych. Kiedy film na dobre się rozkręca, potwór (nazywany tutaj Adamem) trafia między dwie antagonistyczne armie – gargulców i demonów, kierowanych przez złego do szpiku kości Naberiusa (Bill Nighy, któremu nikt najwyraźniej nie powiedział, że nie występuje już we wspomnianym „Underworldzie”). Po drodze pojawia się oczywiście kobieta – pani biolog Terra Wessex (tak bardzo niedopasowana do roli, jak to tylko możliwe, Yvonne Strahovski), która ma rozwikłać zagadkę żywotności tytułowego bohatera. Resztę nietrudno sobie dopowiedzieć: demony i gargulce będą się tłukły w kiczowatym slow-motion, Adam stanie ostatecznie po stronie dobra, a wszystko tylko po to, by dobrnąć do wysilonego finału i zamknąć całość w osiemdziesięciu paru minutach projekcji.
Wady „Ja, Frankenstein” można by wyliczać w nieskończoność – dialogi brzmią, jakby pisał je gimnazjalista z problemami („Gdy spojrzałam w twoje oczy przed laty, widziałam zalążek duszy; teraz widzę w nich tylko mrok”), postacie zostały wycięte z podręcznika scenopisarstwa dla opornych, script doctoringiem nikt się nie przejmował, aktorzy wyglądają tak, jakby czekali jedynie na fajrant, a na efekty specjalne wyraźnie brakowało już budżetu. I dalej: scenariusz ma więcej dziur niż zwłoki zszyte przez ślepego wariata, a kicz jest bodaj jedynym stylem, którym potrafi operować reżyser.
Wszystko to wydaje się jednak nieistotne, bo największy problem „Ja, Frankenstein” tkwi gdzie indziej. Ten film jest tak bezdusznie odtwórczy, że po prostu nie chcę się go oglądać. Prawie każdy zły film ma jakiś element, dzięki któremu można by o nim napisać choć kilka ciepłych zdań – fajną scenę, sympatycznego bohatera drugoplanowego, no choćby jedną błyskotliwą linijkę wśród zalewu kiepskich dialogów. W „Ja, Frankenstein” czegoś takiego po prostu nie ma. Od pierwszej do ostatniej minuty ogląda się to jak kiepsko odgrzany kotlet, który ostatnie dziesięć lat przeleżał w zepsutej lodówce. To bodaj najbardziej ordynarny przykład scenariuszowego, reżyserskiego i producenckiego lenistwa, jaki pojawił się w polskich kinach od czasów zeszłorocznej „Szklanej pułapki 5”. Twórcy „Ja, Frankenstein” najwyraźniej nie rozumieli, że kiedy reanimuje się trupa, trzeba wszczepić mu serce.