Iron Sky
Ten cytat z Indiany Jonesa idealnie oddaje emocje większości ludzi odnośnie żołnierzy III Rzeszy, ale tylko… w brutalnej rzeczywistości. Na dużym ekranie naziści bowiem bardziej… fascynują (nawet jeśli czynią to za fasadą strachu i przemocy), nie mówiąc już o tym, jak lotnym są tematem. Pomijając więc liczne filmy propagandowe z czasów zamierzchłych, a także nieliczne filmy współczesne, ukazujące może nie tyle dobro niemieckich żołnierzy, co ich ludzką twarz (Upadek, Pianista), to ‘dzieci’ Hitlera są wręcz produktem wielce pożądanym w kinie. Przy czym ich rola jest mało istotna. Czy stanowią jedynie mięso armatnie (gros przygodowo-wojennych produkcji, na czele z kultowym Tylko dla Orłów), ironiczny upust reżyskich wizji (niedawne, i też już w sumie kultowe Bękarty wojny), czy też novum dopisane do gatunku będącego zgrywą samą w sobie (Dead Snow) – to nie ważne. Ważne, żeby byli.
Idealnym podsumowaniem powyższego jest właśnie Iron Sky – film, który powstał dzięki swoistej fascynacji tematem. W końcu czy może być coś lepszego od bandy nazistowskich drani, którzy tuż po zakończeniu II Wojny Światowej dosłownie spieprzyli na Księżyc, by tam móc rosnąć w potęgę i po latach dokonać inwazji na niczego nie spodziewających się mieszkańców Ziemi XXI wieku? Chyba nie – tak przynajmniej myśleli liczni internauci, a także prywatni dawcy dolarów (czy też raczej euro), którzy szumnie i tłumnie odpowiedzieli na niewielki anons twórców na ich stronie internetowej. Na tym jednak nie koniec faszystowskiego poparcia – gdy bowiem (6 lat później) film był gotowy, okazało się, że spocząć może co najwyżej na półce reżysera, ewentualnie powalczyć o kilka nagród na niezależnych festiwalach. Zainteresowanie było jednak zbyt duże, internet znów pomógł i już wkrótce Iron Sky znalazło swoich dystrybutorów w całej Europie, w tym także w Polsce (obecnie walczy o miejsce za oceanem). Pozostaje pytanie: czy warto było czekać/płacić/poświęcać czas na coś, co fajnie brzmiało dotąd jedynie na papierze, jako krótka zajawka lub też anegdota środowiskowa?
Niestety, trudno tu o jednoznaczą odpowiedź, gdyż „Żelazne niebo” (że tak se pozwolę przetłumaczyć na Polnisch) satysfakcjonuje jedynie połowicznie i chyba lepiej sprawdziłoby się mimo wszystko, jako krótki metraż.
Co ciekawe, trudno mieć tu pretensję zarówno do twórców, jak i do poszczególnych elementów ich dzieła. Sprawdza się bowiem główna atrakcja filmu, a więc ci (nie tak) wspaniali Aryjczycy w swych kosmicznych, latających maszynach i zawsze schludnych, pięknych mundurach (a te z pewnością odpowiadają choć trochę za wspomnianą fascynację – w końcu czego by o Niemcach nie mówić, to mundury zawsze mieli świetne). Sprawdza się też ich inwazja na naszą planetę – tyleż, jeśli chodzi o stojące na naprawdę wysokim poziomie CGI i o stronę wizualną jako taką (świetnie wyglądająca scena lądowania amerykańskiego statku na Księżycu!), co o radość z oglądanej rozwałki. Sprawdzają się aktorzy – w większości przecież fachowi, mający już na koncie bogatą filmografię – sprawdza się fantastyczna scenografia, a także eklektyczna i zakręcona muzyka grupy Laibach, a nad całością unosi się przyjemny klimacik, dodatkowo zaprawiony całkiem inteligentnym i często autentycznie śmiesznym humorem (szczególnie w kwestiach politycznych). Coś jednak nie do końca zagrało…
Pomimo tych wszystkich, w pełni profesjonalnych elementów, film bowiem… nudzi.
Nie dość, że całość dość wolno się rozkręca, nie wszystkie żarty i odniesienia do kultury są trafione (a i pewnie nie wszystkie każdy wyłapie – na moim seansie publika w ogóle nie zareagowała na świetną interpretację słynnej sceny z „Upadku”, która swego czasu zalała internet różnymi wariacjami odnoszącymi się do świata gier i muzyki), nie wszystkie wątki fascynują, a całość ogląda się dość topornie. Na dobrą sprawę najlepsze – tak pod względem humoru, jak i akcji – twórcy zaserwowali na sam koniec, ale ten ogląda się już bardziej z rozpędu, niż faktycznej ciekawości losem postaci/fabuły. Zbyt często siada niestety napięcie i tempo (i tak krótkiego w sumie) filmu, by móc tu mówić o prawdziwej satysfakcji, a i banan na twarzy nie pojawia się tak często, jakby można by było tego oczekiwać. No, przynajmniej nie na trzeźwo…
Mimo wszystko jest to ciekawy i, co tu dużo pisać, nietuzinkowy film, który swe braki i potknięcia nadrabia niesamowitą pasją, dbałością o szczegóły i rewelacyjną stylizacją. Warto wybrać się do kina, gdyż po prostu drugiej takiej okazji może już nie być (nawet jeśli naziści pokażą się jeszcze w jakimś innym filmie – a zrobią to na pewno). Reszta jest milczeniem. No i kwestią gustu…