Historie rodzinne
Pierwszy film Polley opowiada o małżeństwie z ponad czterdziestoletnim stażem. Życie Fiony i Granta ulega całkowitej zmianie w momencie, gdy u kobiety zostaje zdiagnozowana choroba Alzheimera. Młoda reżyserka przeciwstawia sobie pamięć i zapominanie, z dużą dozą wrażliwości spogląda na nieubłagalność mijającego czasu. Plakat jej najnowszego filmu, czyli dokumentalnych „Historii rodzinnych”, od razu przywiódł mi na myśl skojarzenie z obrazem promującym kinowy debiut Kanadyjki. Pozornie pomiędzy grafikami nie znajdziemy oczywistych punktów wspólnych. Jest jednak w zestawieniu kobiety przecinającej śnieżne pustkowie oraz pary przekraczającej zamarznięty most coś uderzająco podobnego. Czuć, że coś się zmienia, pozostaje za plecami i niedługo zostanie przykryte kolejną warstwą śniegu, aby można było iść dalej i nie ulec pokusie ciągłego odwracania się i sprawdzania, czy z przeszłością wszystko w porządku.
„Historie rodzinne” to wyjątkowo szczera próba odgarnięcia zasp i dokopania się do śladów pozostawionych na śniegu wiele lat temu. Polley, z pomocą rodziny oraz znajomych, usiłuje połączyć w całość strzępki wspomnień oraz opowieści, które krążą pomiędzy kolejnymi spotkaniami przy świątecznych stołach. Ich bohaterką jest jej zmarła matka, która odeszła, gdy reżyserka miała zaledwie jedenaście lat. Pamięć stawia jednak opór, bo każdy pamięta i chce pamiętać inaczej. Plotki mieszają się z faktami, przemilczenia z opowieściami, które ze względu na upływ czasu doczekały się znaczących modyfikacji względem oryginału. W epicentrum nostalgicznych westchnień znajdują się Polley oraz jej ojciec, pełniący rolę narratora odtworzonej opowieści. Niemalże detektywistyczna praca reżyserki rzuca zupełnie nowe światło na historię kanadyjskiej rodziny.
Dokument Polley nie jest typowym popisem gadających głów, które powoli, acz systematycznie przekazują nam historię z czasem układającą się w logiczną całość. Reżyserka stara się podkreślić fakt, że podążanie dawno zasypanymi tropami nie jest wcale takie łatwe i oczywiste. Właśnie dlatego formalna strona dokumentu miesza ze sobą różne konwencje, momentami zdaje się być wręcz chaotyczna. Mamy zatem ojca, który ze stoickim spokojem i profesjonalizmem (spędził życie na deskach kanadyjskich teatrów) czyta historię zmarłej żony. Polley nagrywającą głos mężczyzny i co jakiś czas proszącą o to, aby powtórzył ważne, częstokroć bardzo osobiste i ciężkie do wyartykułowania kwestie. Spowiedź ojca przeplatana jest filmami nagranymi na taśmie Super 8. Krótkie inscenizacje stanowią wyreżyserowaną wycieczkę do konkretnych skrawków opowieści. W pewnym sensie Polley tworzy przeszłość na nowo. Istnieją również partie wywiadów, które uzmysławiają widzowi, że historia ma tyle wersji, ile osób, które chcą ją przekazać.
Najważniejszym elementem filmu jest jednak fakt, że od początku czuje się w nim wewnętrzną potrzebę reżyserki. Potrzebę okiełznania wspomnień, pogodzenia się z tym, co było kiedyś. „Historie rodzinne” nie są ekranowym ekshibicjonizmem zmontowanym jedynie po to, aby zamydlić oczy krytyków śmiałością i szczerością rozpostartej przed nimi wizji. Ufam Polley, że musiała zrobić ten film, aby na zawsze nie utknąć gdzieś na środku wspominanego już mostu. To w gruncie rzeczy taki sam typ dokumentu, jaki dobre kilka lat temu zaproponował nam Jonathan Caouette ze swoim „Tarnation”. Jest wprawdzie mniej mrocznie i schizofrenicznie, ale dzieje się tak nie ze względu na tematykę, ale różnicę pomiędzy Caouette i Polley. Różnice nie pomiędzy reżyserami, a ludźmi z krwi i kości.
„Historie rodzinne” to szczere, oryginalne i bezkompromisowe kino, które pozostawia w głowie oglądającego więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. Pamięć jest kapryśna, a zdjęciom poukładanym w równe rządki w domowych albumach nie można ufać bezgranicznie. Niby rzecz oczywista, ale w realizacji Polley wciąż wzbudzająca w widzu wiele refleksji.