Grand Budapest Hotel
W momencie, gdy pisze się o filmie dostatecznie długo, w piórniku recenzenta pojawiają się narzędzia, które ułatwiają tworzenie kolejnych tekstów. Nie jest tak ciężko jak na początku zabawy, kiedy przegródki i inne zakamarki świeciły pustkami. Każdy z nas chodził jednak do szkoły i wie, że nawet najlepiej wyposażony piórnik nie może być gwarantem sukcesu.
Sytuacje są różne. W przypadku Grand Budapest Hotel narzędzia na niewiele się zdają, ponieważ Wes Anderson wciela się w rolę silniejszego dzieciaka, który podchodzi do ławki i strąca piórnik na podłogę. Wśród połamanych ołówków, pościeranych gumek i długopisów usmolonych tuszem, dogorywa sobie ten magiczny sposób na bezproblemowe pisanie o kinie. Wydawać by się mogło, że taka sytuacja jest problemem. Nic bardziej mylnego. To wytrącenie narzędzi, pozostawienie bezradnym, nieco skołowanym i oszołomionym spowodowane jest prostym faktem – Anderson stworzył arcydzieło, którego wyjątkowości nie uchwyci nawet najlepiej zaostrzony ołówek.
Oglądając Grand Budapest Hotel momentami odnosi się wrażenie, że świat wykreowany przez reżysera jest, wzorem staromodnych zabawek, nakręcany na kluczyk. To taki ruchomy domek dla lalek – rzecz, jaką najczęściej widuje się dziś w muzeach ocalających od zapomnienia dziecięce marzenia minionych dekad. W tym konkretnym przypadku, zdolności twórcy są po prostu zadziwiające. Grand Budapest Hotel składa się z tysięcy, jeśli nie milionów trybików oraz zębatek, które wskakują na swoje miejsca z dokładnością przekraczającą pojęcie nawet najlepszego zegarmistrza. Każdy, nawet najmniejszy szczegół, jest dopieszczony do granic możliwości. Widz patrzy na to wszystko jak dziecko, które wśród ruchomych elementów świątecznej witryny sklepowej dostrzegło zabawkę swoich marzeń – szeroko otworzone usta, świecące oczy, twarz przyciśnięta do szyby z nadzieją, że uda sie przebić przez taflę szkła i przeniknąć do niezwykłego świata kuszącego zza jej powierzchni.
Poczucie niezwykłości potęguje oczywiście obsada. Kiedy jesteśmy już pewni, że pojawienie się kolejnej znanej twarzy nie może nas zadziwić, Anderson momentalnie udowadnia, jak bardzo się mylimy. W jednej chwili uśmiechamy się na myśl o romansującej z hotelowym konsjerżem Tildzie Swinton, aby zaraz potem wybuchnąć śmiechem na widok półnagiego Harveya Keitela eksponującego tatuaże przypominające gryzmoły z marginesów wczesnoszkolnych zeszytów. Zresztą, w Grand Budapest Hotel żadna rola nie jest chybiona. Nie odnosi się wrażenia, że obsada, którą można by rozdzielić kilkanaście hollywoodzkich szlagierów została zebrana na siłę, ku uciesze grafików tworzących materiały promocyjne. Jest wręcz przeciwnie, zdaje się, że aktorzy doskonale się bawią i nie sposób wyobrazić sobie, że w danej roli miglibyśmy oglądać kogoś innego. Saoirse Ronan ze znamieniem w kształcie Meksyku, autoironiczny Dafoe grający nazistowskiego siepacza, Adrien Brody jako nieokrzesany przywódca rodu Desgoffe-und-Taxis, Edward Norton jako przesadnie uprzejmy funkcjonariusz miejscowej policji – wszystkich ogląda się doskonale, a gdyby chcieć wyliczyć komplet świetnie trafionych ról, akapit musiałby być co najmniej dwa razy dłuższy.
Prym wiedzie oczywiście Ralph Fiennes, który w świecie Andersona czuje się jak ryba w wodzie. Kroku nie ustępuje mu Tony Revolvori, znany jak dotąd głównie z ekranów telewizorów (Shameless, My name is Earl, Entourage). Za występ w roli Zero Moustafy należą mu się szczególne brawa, bo nie dać się przyćmić tak doborowemu towarzystwu, to nie lada sztuka. Konsjerż Gustave i boy hotelowy Zero to prawdziwie andersonowski duet, w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Grand Budapest Hotel to jednak nie tylko aktorstwo oraz kunszt zaprezentowany przy tworzeniu świata filmu. To przede wszystkim doskonała historia, która dotyka widza na wielu poziomach. Mamy ciekawy wątek kryminalny, który angażuje widza od pierwszej do ostatniej minuty. Portrety głównych bohaterów zostają nakreślone w taki sposób, że momentami mamy wrażenie obcowania z niegłupim dramatem. Nie ma jednak czasu na to, aby dać przygnieść się ciężarowi niektórych refleksji, ponieważ Grand Budapest Hotel niemal nieustannie śmieszy – zachowaniem bohaterów, scenariuszowymi woltami, humorem sytuacyjnym. Ostatecznie film Andersona również wzrusza. Funkcjonując doskonale na tak wielu płaszczyznach uzmysławia widzowi, że ma się do czynienia z dziełem kompletnym, wyzwalającym w widzu całe spektrum – niekiedy sprzecznych – emocji.
W końcu, jest szkatukłowa opowieść Andersona nostalgicznym spojrzeniem w kierunku czasów, które bezpowrotnie minęły. Zabiła je II wojna światowa, choć i przed nią powoli dogorywały (opowiadający historię Gustava Zero kilkukrotnie podkreśla, że jego konsjerż rozpaczliwie starał się utrzymać odchodzącą epokę przy życiu). Grand Budapest Hotel opowiada o momencie przełomowym. Czasie, w którym świat ustrojonych w paryskie suknie hrabin, dżentelmenów perfumujących się obficiej od dam, arystokracji rezydującej w pełnych przepychu, alepejskich rezydencjach został rzucony na kolana uderzeniem kolby nazistowskiego karabinu. Ci, którzy czytali Czarodziejską górę Manna, odnajdą w murach hotelu Grand Budapest nastrój wypełniający sanatorium w Davos.
W kontekście filmografii Wesa Andersona, redakcyjny kolega (Rafał Oświeciński) powiedział: „W świecie komedii był sobie Chaplin, byli bracia Marx, był Jacques Tati, było trio ZAZ. Teraz jest czas Wesa Andersona.”. Wypada jedynie przytaknąć. Jestem całkowicie przekonany o tym, że za kilkadziesiąt lat we wszelakiego rodzaju historiach filmu nazwisko Andersona będzie pisane wielkimi literami. Grand Budapest Hotel po raz kolejny udowadnia nam, że jest twórcą największego kalibru.