Frank
Kino oscylujące wokół wrażliwości Sundance zawsze z niebywałą uwagą wsłuchiwało się w historie wszelkiego rodzaju odszczepieńców, życiowych pokrak i ludzi poturbowanych doświadczeniami. Najlepiej, jeśli uciekali oni dodatkowo w muzykę alternatywną i nosili lub robili przy okazji coś nieoczywistego, dziwnego i nadającego im etykietkę freaka. Ta recepta na dobry i niezależny film amerykański tylko do połowy dotyczy „Franka”. Leonard Abrahamson co prawda pozwala, aby jego fabułę niosła energia przesympatycznych outsiderów, rozpieszcza widzów tragikomicznymi dowcipami i rewelacyjną muzyką, ale sedno widzi gdzie indziej i nie poprzestaje na zręcznym portrecie awangardowej kapeli. Jeśli ktokolwiek myślał, że sztuczna głowa, którą przez większą część filmu nosi Michael Fassbender jest tylko hipsterskim rekwizytem – mocno się przeliczył. Twórcy z odwagą zaglądają pod maskę, aby mnożyć wątpliwości i zadawać niewygodne pytania.
Początek to motyw życiowej szansy znany chociażby z „Almost famous”. Nastawiony na sławę i ambitny, choć trochę nieudolny Jon (Domhnall Gleeson) dołącza do zespołu, który po samobójczych ekscesach z finałem w psychiatryku utracił swojego klawiszowca. Niekwestionowanym liderem kapeli jest ukrywający oblicze pod sztuczną głową Frank (Michael Fassbender), ale spośród pozostałych trudno znaleźć jednostki dostosowane do życia i spełniające podstawowe kryteria normalności. Clara (Maggie Gyllenhaall) jest na gwałt awangardową duszą zespołu, a Don (Scoot McNairy) ma słabość do seksu z manekinami. Tym, co cementuje starych członków zespołu są wszelkiego rodzaju przejścia z chorobami psychicznymi. Na koncertach wybuchają negatywne emocje, spotkania często kończą się próbami samounicestwienia, a wszyscy razem brną w całkowitą niszę i estradowy niebyt. Aby nagrać płytę wyjeżdżają w zaciszne obszary Irlandii, gdzie nowy członek zespołu z zamiłowaniem do mediów społecznościowych i pretensją do sławy będzie przyczyną nieoczekiwanych rozwiązań i spektakularnych tarć.
Dziarską ironią Abrahamson wychodzi z dylematów zespołu, napięcia rozładowuje slapstickiem, a wszystko spina klamrą tak ważnej dla wrażliwości kina Sundance’u empatii. Kiedy trzeba, staje się poważny, ale tylko po to, by zaraz wybuchnąć śmiechem czy rozbrzmieć cudownym indie rockiem. „Frank” jest naprawdę naszpikowanym przyjemnościami, kinofilskim ciachem, ale wraz z jedzeniem kolejnych warstw, szybko okazuje się, że ta duża głowa, te problemy psychiczne i te przerysowane próby samobójcze to nie tylko kostium na karnawał hipsterów, a obiekt zainteresowania reżysera, który szybko porzuca łatwą i wdzięczną zabawę ruchomymi obrazami na rzecz refleksji. Co kluczowe dla niego – wychodzi z tego grząskiego terenu bez szwanków, a co ważne dla nas – nie tylko nie przestajemy się nudzić, ale zostajemy niepokojeni. Napięcie rośnie jak u Hitchcocka, w głowie mnożą się wątpliwości, a wygłupy i przyjemności z pierwszej części filmu przeistaczają się w gorycz puenty. To wszystko razem, te dwie nachodzące na siebie części, to ledwo zauważalne przejście z łechtanej subtelnym humorem tragikomedii do dramatu o osobistym wymiarze sztuki oznaczać może tylko jedno – Abrahamson stworzył film wysokich lotów.
„Frank”, podobnie jak nagrodzony przed paroma laty na Sundance „I Am Not a Hipster”, niszczy moralną obojętność i filmową sielankę filmów o muzykach. O ile jednak Destin Cretton konsekwentnie łamał konwencję udowadniając, że problemy życiowe wcale nie są łatwą pożywką dla indie rocka, a prawdziwym ciężarem, tak u Abrahamsona mamy do czynienia z pewnym rodzajem twórczej gry ze schematem. Reżyser wchodzi w beztroską, swobodną formalnie zabawę z życiowymi nieudacznikami, która prowadzi jednak do dużo poważniejszych wniosków i pytań. Nie dostajemy więc filmu z nakreśloną już w tytule tezą, bezlitosnego i brutalnego dla tych, którzy ładne obrazki zawsze opierali na prawdziwych cierpieniach, a dzieło pełne wyrozumiałości dla filmowych fajerwerków, chętnie się nimi posługujące, ale nie czyniące z nich głównego tematu filmu i jego istoty. „Frank” wcale nie wojuje z podgatunkiem, w którym się znajduje, ale potrafi uciec jego moralnym pułapkom i przy okazji porządnie się nimi zabawić.
https://www.youtube.com/watch?v=9dcLw6CPzIs
Fassbender dał bardzo dobrą kreację aktorską i jak zresztą cała ekipa podołał inscenizacyjnym zadaniom. Plakaty i część recenzji zapowiadają nawet wyczyny lepsze niż we „Wstydzie”(sic!) i „mistrzowską rolę”, co jest dosyć zabawne i przypomina mi kampanię promocyjną wokół „Mistrza”, którą swego czasu na tych łamach bezlitośnie wypunktował Filip Jalowski. Redakcyjny kolega zauważył, że większość zachwytów nad Phoenixem i Hoffmanem to wyraz niemocy wobec samego filmu i zwykłe zapełnianie pustych kartek. Tak jest i w przypadku nieco dezorientującego „Franka”. Piszę o Fassbenderze tylko po to, żeby zaznaczyć, jak bardzo pisać o nim nie chcę i jak bardzo zbędne jest chwalenie jego aktorstwa, które wcale nie stanowi o sile filmu, a jest jedną z wielu, szeregowych zalet. Wszystko, co dla mnie najważniejsze ująłem już w akapitach wcześniejszych: twórcy wzbili się wysoko, przeskakując nie tylko moje oczekiwania, ale ramy i poziom wyznaczany przez Sundance, gdzie film miał swoją premierę i który tworzy naturalną płaszczyznę porównań.