DZIEDZICTWO BOURNE’A. Interesujące nie znaczy dobre
W wielkim skrócie – jest to czwarta odsłona sensacyjnej serii pod szyldem Bourne’a, ale już bez Bourne’a. Kto nie widział poprzednich trzech części, niech nie idzie do kina, a czytanie recenzji przerwie w tym momencie. Po co psuć sobie pyszną zabawę już na starcie? A oglądanie Tożsamości, Krucjaty oraz Ultimatum Bourne’a (tylko w tej kolejności), to zabawa przednia.
Kino akcji nie rozpieszczało nas w ostatniej dekadzie, a poza odświeżonym Bondem oraz pojedynczymi wyjątkami, tylko te filmy wyróżniają się tak doskonałą realizacją, jak i przemyślanymi scenariuszami oraz kultowym bohaterem. Duża w tym zasługa aktora, który wcielił się w postać Jasona Bourne’a czyli Matta Damona. Jego niepozorność w pierwszej części była olbrzymią niespodzianką dla fanów kina sensacyjnego, kojarzonego do tej pory z umięśnionymi osiłkami. Tymczasem Doug Liman, reżyser oryginału, postawił na młodego, zwyczajnego i niczym nie wyróżniającego się Damona, którego Bourne jest równie niebezpieczny jak bohaterowie grani przez Stallone’a czy Stathama, a nawet bardziej. Zaskakująco szybki, zarówno w myśleniu, jak i w działaniu, nie pozostawia widzowi złudzeń, że nikt nie ma z nim szans. Strzelaniny, walki wręcz, pościgi – Bourne zawsze jest najlepszy. W części trzeciej nie jest już niepozorny, ale nadal nie stwarza wrażenia postaci typowej dla kina akcji. Może dlatego, że tak bardzo chce od tej akcji uciec. Udało mu się.
W najnowszym filmie – Dziedzictwo Bourne’a – nie ma już ani Damona, ani jego bohatera. Nie ma tym samym potrzeby umieszczania nazwiska Bourne’a w tytule, ale łasi na pieniądze producenci postanowili zażartować z widza, i tak oto na ekranie oglądamy poczynania innego super-agenta. Okazuje się nim niejaki Aaron Cross (Jeremy Renner), agent programu Outcome, powiązanego ze znanymi z poprzednich części Treadstone i Blackbriar. Szkoli się on gdzieś na Alasce, nieświadomy faktu, że już wkrótce Jason Bourne wywróci do góry nogami agencję, która stworzyła ich obu. Dni Treadstone i Blackbrair są policzone i żeby zmniejszyć straty, dowodzący operacjami (m.in. najlepszy z obsady, Edward Norton oraz Stacy Keach) postanawiają usunąć wszelkie ślady istnienia Outcome, eliminując wszystkich związanych z tym programem. Cross pozoruje swoją śmierć, lecz zanim zniknie z radarów CIA, jedzie do uroczej dr Shearing (Rachel Weisz), na którą również wydano wyrok śmierci. Liczy na to, że ma ona dostęp do pewnych tabletek. Jeśli czytelnik nie chce wiedzieć, co to za tabletki, niech nie czyta następnego akapitu.
Wkraczamy bowiem na tereny zarezerwowane do tej pory dla kina science-fiction. Okazuje się, że potrzebne Crossowi medykamenty wspomagają jego sprawność fizyczną, jak i inteligencję. Bez nich jest bezwartościowych agentem, którego IQ nie przekracza setki. Jest to chyba pierwszy film sensacyjny, w którym celem protagonisty jest pozostanie mądrym. Z tego powodu postać grana przez Rennera jest przykładem, że po Bournie można było stworzyć równie ciekawego bohatera z niebanalnym zapleczem. Oryginale to i obiecujące, lecz tylko do momentu znalezienia tabletek, a raczej trwałego rozwiązanie problemu IQ Crossa. Bourne’owi potrzeba było trzech filmów, aby uporać się z własną tożsamością. Jego dziedzic w niecałe dwie godziny dostaje to, czego chce. Czuć tu pewną niesprawiedliwość.
Nie mogę również oprzeć się wrażeniu, że cała ta historia jest już zużyta – znów złe służby próbujące zabić głównego bohatera, który przed nimi ucieka. Chciałem, aby nowy start serii oznaczał nie tylko zmianę twarzy na plakacie, ale również zmianę kierunku rozwoju cyklu. O ileż ciekawsze byłoby obserwowanie bohatera, który nie zamierza rezygnować z bycia agentem rządowym, bądź dostaje swoje zadanie w ramach programu i stara się je wypełnić. Ciekawy bohater zasługuje na ciekawą opowieść.
Reżyser Tony Gilroy (scenarzysta całego cyklu) zrobił wcześniej znakomitego Michaela Claytona oraz nie do końca udaną Grę dla dwojga. W obu przypadkach jest to kino nastawione na dialog oraz rysunek postaci, nie zaś fajerwerki techniczne. Nic dziwnego, że Dziedzictwo Bourne’a jest najlepsze w scenach konwersacji bohaterów, gdy poznajemy ich nieco bliżej. Świetne są rozmowy między dwójką agentów, granych przez Rennera i Oscara Isaaca. Potem między tym pierwszym, a Weisz. Widać, że aktorzy dobrze się w nich odnajdują, ale to również zasługa reżysera. Gorzej ze scenami akcji. Jest ich mało i o ile tym początkowym (w lesie i w domu dr Shearing) nie można nic zarzucić – stanowią przykład solidnej roboty, choć nic ponad to – o tyle ostatnie 30 minut, skupione już wyłącznie na akcji, jest fatalne. Gilroy jest zbyt zapatrzony na robotę swoich poprzedników. Chce być jak Liman, chce być jak Greengrass (zwłaszcza jak on!), ale nie umie. Pościg u niego jest mechaniczny, pozbawiony życia i ostatecznie nudny. Trudno o gorszą krytykę dla filmu sensacyjnego. Zwłaszcza takiego, w którym niewiele się dzieje.
Dziedzictwo jest interesujące jako odkrywanie kolejnych ciemnych sprawek CIA pod różnymi kryptonimami. Dawniej Treadstone, teraz Outcome. Jest interesujące, jeśli spojrzeć na nie z perspektywy wcześniejszych filmów, zwłaszcza trzeciego, bowiem fabularnie dzieją się równocześnie. Jest interesujące jako sprawdzian dla Jeremy’ego Rennera: czy może udźwignąć duży film tylko na własnych barkach oraz czy jest równie wiarygodny, co Matt Damon. Ale interesujące nie znaczy dobre.