WSPOMNIENIA Z GWIEZDNEGO PYŁU. Allen kontra Fellini
Końcówka lat siedemdziesiątych z całą pewnością należała do Woody’ego Allena. W 1977 roku na ekrany kin trafiła Annie Hall. Uznawany dziś za jeden z absolutnych klasyków amerykańskiej komedii film zdobył aż cztery Oscary, w tym dla najlepszego filmu, reżysera i scenariusza. Dwa lata później światło dzienne ujrzał Manhattan, który zarobił prawie 40 milionów dolarów i ugruntował status Allena jako twórcy nie tylko zabawnego, ale również mającego do powiedzenia coś ciekawego w temacie relacji damsko-męskich. W lata osiemdziesiąte autor Śpiocha wkroczył bardzo pewnie, prezentując światu autotematyczne Wspomnienia z gwiezdnego pyłu. Pech chciał, że świat okazał się na przyjęcie tego wizjonerskiego filmu niegotowy, co znalazło swoje odzwierciedlenie w bardzo mieszanych recenzjach (o obrazie Allena negatywnie wypowiadały się takie autorytety jak Roger Ebert czy Pauline Kael) oraz kiepskich wynikach w box office.
Fabuła dziesiątego pełnometrażowego obrazu Allena orbituje wokół dwóch tematów. Pierwszym z nich jest przegląd filmowy, na który jako gość specjalny zaproszony zostaje główny bohater Wspomnień… – reżyser Sandy Bates (naturalnie, wcielił się w niego sam Woody). Artysta od samego początku czuje się przytłoczony. Już w onirycznym prologu, wzorowanym na otwarciu słynnego Osiem i pół Federica Felliniego, Sandy próbuje wydostać się z pędzącego pociągu pełnego milczących ludzi o nieprzyjaznych spojrzeniach. Potem jest niewiele lepiej – podczas przeglądu nieustannie otaczają go tłumy (psycho)fanów proszących o autografy, błagających o wsparcie inicjatyw dobroczynnych albo liczących na angaż w kolejnym projekcie. W pewnym momencie na ekranie pojawia się nawet matka, która usilnie stara się sprzedać reżyserowi dowcip o dżokejach napisany przez jej utalentowanego synka.
Drugim z głównych tematów Wspomnień… jest burzliwa relacja Sandy’ego z kobietami – nihil novi, jeżeli chodzi o filmy Allena. To przecież właśnie o tym traktowały jego dwa największe, wspomniane na wstępie, hity. Tutaj jednak, podobnie jak w Osiem i pół, relacje bohatera z przedstawicielkami płci pięknej zarysowane zostają na różnych płaszczyznach. Nigdy nie możemy być pewni, czy scena, którą właśnie oglądamy, to retrospekcja, introspekcja, a może jedynie fragment kolejnego z wyświetlanych w ramach wydarzenia filmów Batesa. Skomplikowana konstrukcja jeszcze bardziej upodabnia Wspomnienia… do arcydzieła Felliniego, sprawiając jednocześnie, że obraz Allena staje się znacznie ciekawszy w odbiorze i późniejszej analizie.
Tym jednak, co najbardziej interesujące, pozostaje we Wspomnieniach… portret artysty. Bates to człowiek permanentnie nieszczęśliwy pomimo tego, że na pierwszy rzut oka posiada wszystko, co do upragnionego szczęścia niezbędne – pieniądze, talent, sławę, piękne kobiety na zawołanie. Przygnębiają go jego nieporadność uczuciowa, nieustanna melancholia związana z ludzką śmiertelnością oraz wygórowane oczekiwania fanów, którzy żądają od Sandy’ego kolejnych komedii. Tymczasem reżyser nie ma ochoty wychodzić naprzeciw ich pragnieniom. Na początku filmu zdecydowanym tonem wygłasza przed swoimi producentami oświadczenie: „Nie chcę więcej robić śmiesznych filmów… Po prostu nie jestem w nastroju. Rozglądam się po świecie i widzę jedynie ludzkie cierpienie”. W ten sposób Allen zdaje się komentować punkt zwrotny, który miał miejsce w jego karierze kilka lat wcześniej, kiedy to na dobre zrezygnował z chaplinowskiego slapsticku i struktury luźno powiązanych ze sobą gagów na rzecz konkretnych fabuł i psychologicznie wiarygodnych bohaterów.
Do ponownego kręcenia zabawnych filmów namawiają Batesa nawet przybysze z innej planety. W jednej z najlepszych scen Wspomnień… mówią do zdesperowanego, poszukującego sensu istnienia reżysera: „Jesteś komikiem. Chcesz służyć ludziom? Opowiadaj zabawniejsze dowcipy”. Tego samego wymagali i po części wciąż wymagają od Allena jego widzowie. Na całe szczęście autor Zeliga pozostał i nadal pozostaje wierny swoim artystycznym ambicjom, sprawując na planie pełną kontrolę i realizując takie filmy, na jakie akurat ma ochotę. Nawet kosztem niepochlebnych recenzji i bolesnych klęsk finansowych.