search
REKLAMA
Czarno na białym

NOC DEMONA

Krzysztof Walecki

14 września 2013

REKLAMA

Oglądając dziś stare filmy, niekoniecznie czarno-białe, może się zdarzyć, że trafimy na tytuły, które stały się jasną inspiracją dla współczesnych twórców, lecz dla nie zaznajomionego z klasyką widza ich istnienie będzie sporym zaskoczeniem. Scena kradzieży w Topkapi przypomni mu sekwencję włamania do siedziby CIA w Mission Impossible; maska (jak również tematyka) z Oczu bez twarzy przywoła na myśl Skórę, w której żyję; sekwencję na schodach w Pancerniku Potiomkin zestawi ze strzelaniną na dworcu w Nietykalnych.

To nowszy film powinien wskazać na starszy tytuł, nie na odwrót, lecz trudność lub niechęć obejrzenia czegoś sprzed pół wieku powoduje taki, a nie inny stan rzeczy. I nie ma w tym nic złego – jeśli nie chcesz czegoś oglądać, nie rób tego. Zmuszanie się do poznawania oryginałów tylko po to, aby zobaczyć podobieństwa trochę mija się z celem. Zwłaszcza jeśli ta nowsza produkcja jest dobrym filmem, gdzie zapożyczenia świadczą raczej o ukłonie w stronę klasyki, nie zaś o bezczelnej kradzieży, bo współczesnemu twórcy skończyły się pomysły.

Noc demona Jacquesa Tourneura z 1957 roku opowiada historię amerykańskiego naukowca dr Johna Holdena (bardzo poważny Dana Andrews), który po przylocie do Londynu na sympozjum dotyczące zjawisk paranormalnych dowiaduje się, że jego przyjaciel profesor Harrington zmarł noc wcześniej. Prowadził on śledztwo mające na celu zdyskredytowanie niejakiego Juliana Karswella (fenomenalny Niall MacGinnis), założyciela tajemniczego kultu parającego się czarną magią. Holden postanawia kontynuować pracę swojego nieżyjącego kolegi, lecz już po pierwszym „przypadkowym” spotkaniu z Karswellem zaczyna widzieć i słyszeć dziwne rzeczy. Wkrótce dowiaduje się, że zostało na niego rzuconego zaklęcie – ma zaledwie trzy dni, aby znaleźć na nie sposób i ocalić swoje życie. Po tym czasie zginie z rąk demona, podobnie jak to miało miejsce z Harringtonem.

Na pierwszy rzut oka trudno zauważyć, kto wzorował się na filmie Tourneura. Nie mamy wszakże do czynienia z remakiem, ale kluczowe motywy powtarzają się w obu obrazach: rzucenie klątwy, okres trzech dni poprzedzających przyjście potwora, a nawet sposób na zdjęcie zaklęcia jest taki sam (z wiadomych względów nie zdradzę go). Założę się, że oglądając Wrota do piekieł Sama Raimi tylko garstka osób wiedziała o istnieniu Nocy demona. Ja sam obejrzałem ten horror z lat 50-tych jakiś czas po seansie dziełka reżysera Martwego zła, nie zdając sobie sprawy z wtórności nowszego filmu, który zresztą nie podobał mi się, ku mojemu własnemu zdziwieniu. Znajomość wcześniejszej historii nie jest potrzebna, aby w pełni zrozumieć (i ewentualnie docenić) jego współczesny odpowiednik, i vice versa – kto widział tylko Wrota do piekieł, może być zaskoczony Nocą demona, gdyż tego, co w nim najciekawsze próżno szukać w filmie Raimiego.

Główny bohater horroru Tourneura, dr Holden, jest sceptykiem nie wierzącym w żadne nadnaturalne siły oraz demona, który ma po niego przyjść. Karswella traktuje raczej jako manipulatora i zręcznego magika niż rzeczywistego sprawcę śmierci swojego przyjaciela mającego wpływ na pojawienie się diabła. Gdyby nie jedna z pierwszych scen, w której tytułowa zjawa pojawia się i uśmierca profesora Harringtona, również i widz miałby problem z uwierzeniem w diaboliczną naturę podejrzanego i jego konszachty z piekielnymi upiorami. Na pierwszy rzut oka Julian Karswell jest grzecznym i sympatycznym panem, z dobroduszną twarzą i elokwencją, która nie przeradza się w bufonadę. Trochę wyniosły, ale nie zdradzający demonicznego charakteru. Na dodatek żyje w swoim wielkim domu wraz z kochaną mamusią. Gdzież mu do bycia czcicielem szatana?! Co najbardziej zaskakujące to, że cały ten jego wizerunek nie jest zasłoną dymną, aby uśpić Holdena i jemu podobnych, lecz prawdziwym obrazem – podskórnie wyczuwamy jego drugą naturę, lecz nawet on sam broni się przed nią. Daje nawet głównego bohaterowi szansę zdjęcia klątwy i ocalenia swojego życia, jeśli ten zostawi go w spokoju. Karswellowi bardziej zależy na przekonaniu niedowiarka co do istnienia demona, pokonaniu go właśnie w taki sposób niż na uśmierceniu go.

Cały film jest zresztą skonstruowany na próbie nakłonienia sceptycznego Amerykanina w uwierzenie w moce przekraczające ludzkie poznanie. I może być to denerwujące, gdy wszyscy wokół niego przekonują się o zdolnościach Karswella, on sam dostaje na to niezliczone dowody, a mimo to ma wątpliwości, czy to czego był świadkiem można przypisać mocom piekielnym. Dlatego jedną z najciekawszych i najlepszych scen w Nocy demona jest moment, gdy Holden przestaje wątpić, a dzieje się to w czasie seansu hipnozy z udziałem byłego wyznawcy kultu Karswella, który kończy się tragicznie.

Jacques Tourneur nakręcił 15 lat wcześniej inny popularny horror, Ludzi-koty, w którym zrezygnował z dosłowności na rzecz atmosfery tajemniczości, a prawie wszystkie „mocne” sceny wolał zobrazować za pomocą światła, cienia i dźwięków. Pomysł, aby pokazać demona już w prologu nie był jego, lecz producenta, przez co pytanie o realność klątwy znika jeszcze zanim na ekranie pojawi się główny bohater. Łatwo przewidzieć, jaki film chciał zrobić Tourneur, co nie umniejsza dziełu, które podpisał. Noc demona ma gęsty klimat, choć widz dostaje wiele powodów, aby uśmiechnąć się w czasie seansu, czy to dzięki matce Karswella i jej seansowi spirytystycznemu, czy to przez relacje między Holdenem, a Joanną Harrington (śliczna Peggy Cummins), chcącą wyjaśnić śmierć swojego wuja.

Podstawą scenariusza stało się opowiadanie M.R. Jamesa Magiczne runy, choć film ma się do niego tak, jak Wrota do piekieł do Nocy demona – łączą je pewne elementy, nie zawsze kluczowe, reszta zaś jest zmieniona. Dziś film reżysera Ludzi-kotów nieco się zestarzał, lecz nadal imponuje dobrze napisaną historią, atmosferą grozy, no i finałem w pociągu, który trzyma w napięciu i jednocześnie bawi. Parę słów o demonie – wyłania się on z kuli dymu i światła, co wygląda na ekranie rewelacyjnie, lecz zamiast prawdziwie przerażającego potwora otrzymujemy Godzillę z rogami i uszami. Jest to krytyka być może niesprawiedliwa, bo od 1957 roku straszono nas na najróżniejsze sposoby, a niżej podpisany patrzy na Noc demona z perspektywy współczesnego widza znającego Egzorcystę, Obcego i Lśnienie, ale lojalnie ostrzegam, aby grozy nie spodziewać się na widok tytułowej kreatury. O dziwo wariacki Raimi załatwił to w wyjątkowo elegancki sposób, ograniczając się do rąk i ognia piekielnego. Czasem mniej znaczy więcej.

REKLAMA