KTO SIEJE WIATR
Duża grupa filmowców, a także widzów uważa, że prawdziwe kino to akcja, thrills & horror. Bo autentyczne emocje – od ekscytacji po strach – wywołują mocne, pełne brawury filmy o przemocy, wypełnione trzymającymi w napięciu zdarzeniami, scenami kaskaderskimi, brutalnością. Ale istnieją też twórcy, którzy potrafią utrzymać uwagę widza za pomocą pojedynków na słowa. Można je podziwiać na przykład w dramatach sądowych. Jest to gatunek uprawiany we Francji (Prawda w reżyserii H.G. Clouzota), we Włoszech (Sacco i Vanzetti, mój ulubiony film tego genre’u), także w Polsce (wybitne dzieło naszej kinematografii Sprawa Gorgonowej). Mistrzami gatunku byli Amerykanie: Sidney Lumet (Dwunastu gniewnych ludzi) i Stanley Kramer (Wyrok w Norymberdze). Film Kramera Kto sieje wiatr to adaptacja sztuki inspirowanej autentycznym procesem z 1925 roku.
Zaczyna się od tego, że młody nauczyciel w publicznej szkole ośmiela się głosić teorie Darwina na temat ewolucji człowieka. Mieszkańcy miasteczka na czele z nadgorliwym pastorem są oburzeni i doprowadzają do tego, że nauczyciel zostaje postawiony w stan oskarżenia. Nie ma w tym nic dziwnego, bo prawo w tych okolicach zabrania głoszenia takich herezji. A jeśli łamie się prawo, to trzeba się liczyć z konsekwencjami. Do miasta przybywa wkrótce sławny adwokat, który podejmie się obrony zaszczutego wychowawcy. W roli oskarżyciela ma wystąpić polityk ślepo wierzący w słowo napisane w Biblii i broniący go zaciekle przed takimi heretykami, jak oskarżony pedagog. Szykuje się ostry konflikt, który trudno wygrać lub przegrać, bo nie da się udowodnić, kto ma całkowitą rację. Tu trzeba się wykazać sprytem, elokwencją, darem przekonywania.
„Kto dom swój niepokoi – wiatr odziedziczy, a głupiec będzie sługą mądrego” (Prz 11, 29). Ten biblijny cytat zainspirował Jerome’a Lawrence’a i Roberta Edwina Lee do nadania swojej sztuce z 1955 roku tytułu Inherit the Wind (Odziedziczyć wiatr). W tych słowach ukryty jest przekaz utworu, lecz polski tytuł, wskazujący na przysłowie „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, również jest dobrym tropem. W obu porzekadłach chodzi właściwie o to samo – o lęk przed przyszłością. Stanley Kramer wierzył, że kino może wpływać na mentalność ludzi, a więc i na przyszłe pokolenia. Skoro istnieją filmy podżegające do nienawiści rasowej, jak Narodziny narodu (1915), który doprowadził do reaktywacji Ku Klux Klanu, to z pewnością mogą powstawać dzieła zaszczepiające bardziej pragmatyczny sposób myślenia. Żyjąc zgodnie z biblijnym cytatem „Bóg jest źródłem wszelkiej prawdy”, możemy cofnąć się do średniowiecza i żądać egzekucji heretyków, ale nie można też całkiem odrzucać chrześcijańskich wartości, bo w połączeniu ze zdrowym rozsądkiem mogą przynieść wiele pożytku.
Podobne wpisy
Stanley Kramer nie krytykuje Biblii, uważa, że jest ona dobrą lekturą i kopalnią mądrych cytatów, ale nie wszystko należy brać dosłownie. Nie jest ważne, czy rację mają agnostycy, czy tradycjonaliści. Jedni i drudzy postępują dobrze, jeśli zachowują rozwagę i pozwalają wygłaszać innym poglądy, z którymi się nie zgadzają. Chyba że są to manifesty wzywające do nienawiści – wolność słowa ma swoje granice, których nie należy przekraczać, aby nie spowodować przysłowiowej burzy. Chociaż kino tego amerykańskiego reżysera i producenta ma licznych zwolenników, jest także krytykowane za natrętny dydaktyzm. Powyższe wnioski, w których sporo jest moralizatorstwa, stanowią esencję kina tego twórcy. Jego wykładnia moralna może wydawać się banalna, pełna oczywistości, ale nie warto czynić z tego powodu wyrzutów, gdyż – jak pokazuje upływ czasu – nic nie traci na aktualności. Dzięki błyskotliwym scenariuszom i wyśmienitym aktorom ogląda się te produkcje nie jak nudne wykłady, lecz jak wiarygodne dramaty społeczne i wnikliwe analizy ludzkich zachowań.
Siłą napędową filmu są aktorzy i wypowiadane przez nich teksty, pozbawione pustych frazesów, nie ograbione z kąśliwych uwag. Jest w nich zabawa prawniczym słownictwem („Oskarżam cię o obrazę sumienia i sentymentalizm pierwszego stopnia”) oraz krytyka pewnych postaw, cech i poglądów. Z niesamowitą intensywnością i przekonaniem odgrywane są poszczególne sceny przez wybitnych wykonawców. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że Spencer Tracy zagrał tu jedną ze swoich najlepszych ról w karierze. Jest bezbłędny w kreowaniu niestrudzonego, wybitnie inteligentnego mecenasa. Ale na szczęście nie jest to film jednego aktora, lecz pojedynek dwóch ofensywnych i stanowczych osobowości. Nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem w Berlinie Fredric March stworzył fenomenalną kreację oskarżyciela – jest ekspresyjny, niepohamowany, zaangażowany emocjonalnie. Drugi plan też daje radę: Gene Kelly jako cyniczny reporter, Donna Anderson w roli córki pastora (aktorkę można również zobaczyć w Ostatnim brzegu Kramera), zaskakuje Claude Akins, który przeszedł ciekawą metamorfozę – od bandyty w Rio Bravo do nawiedzonego pastora, co własną córkę spaliłby na stosie.
Na sali sądowej jest gorąco i wszyscy zdejmują okrycia wierzchnie. Przed ekranem też nie jest wcale chłodno, bo ta atmosfera udziela się widzom, w czym duża zasługa klarownych dialogów i pełnych pasji występów aktorskich. Kramer nie należał do innowatorów, tworzył filmy z przesłaniem, ale dzięki pracy operatora Ernesta Laszlo i montażysty Frederica Knudtsona film zawiera też kilka świetnych ujęć wydobywających z bohaterów charakterologiczne niuanse. Można też dostrzec w tym utworze krytykę maccartyzmu. Za scenariusz odpowiadali Harold Jacob Smith i Nedrick Young (pracowali z Kramerem także przy Ucieczce w kajdanach) – ten drugi musiał ukrywać się pod pseudonimem Nathan E. Douglas, gdyż komisja senatora McCarthy’ego umieściła go na czarnej liście za przynależność do partii komunistycznej. Kto sieje wiatr to kawał porządnego hollywoodzkiego kina. W dwugodzinnym filmie zawarto mnóstwo ponadczasowych konfliktów: nauka przeciwko prawu i religii, rozum przeciwko ignorancji, jednostka wobec zwartej społeczności, pragmatyzm kontra cynizm.
korekta: Kornelia Farynowska