BILARDZISTA (1961)
Oglądając początkowe partie dramatu Roberta Rossena, można dojść do wniosku, że rzeczywiście będzie to film o bilardzie. Młody Eddie Felson wraz ze swoim partnerem Charliem grają w podrzędnych klubach, rzekomo dla zabicia czasu, tak naprawdę naciągając miejscowych, którym wydaje się, że trafili na łatwy pieniądz. Powiedzieć, że Eddie potrafi grać, byłoby niedopowiedzeniem. Kijem posługuje się na tyle dobrze, że wkrótce postanawia zmierzyć się z najlepszym bilardzistą, o jakim słyszał, Minnesotą Fatsem. Pierwsze trzydzieści minut filmu opisuje właśnie tę rozgrywkę, rozciągniętą na parę dni, wyczerpującą obu zawodników, ukazującą ich całkiem różne nastawienie do gry, a przede wszystkim siłę charakteru. Właściwa część Bilardzisty zaczyna się w momencie zakończenia ich batalii, kiedy Grubas wygrywa, a „Szybki” Eddie traci wszystkie pieniądze, potwierdzając swoją niedojrzałość przy stole. „Sam talent nie wystarczy”, słyszy później w filmie.
Niedawne przypomnienie filmografii Martina Scorsesego uświadomiło mi, że jednym z jego najsłabszych dokonań jest Kolor pieniędzy, nakręcona ćwierć wieku po Bilardziście kontynuacja losów Eddiego. W obu obrazach rolę tę zagrał Paul Newman, ale dopiero za drugim razem przyznano mu Oscara. Można tu mówić o pewnej sprawiedliwości dziejowej – wtedy przegrał rywalizację z szarżującym Maximilianem Shellem, którego popis w Wyroku w Norymberdze nie zasługiwał nawet na nominację (w tej samej kategorii był genialny Spencer Tracy, także z tego filmu, a ile lepszy od niemieckiego aktora). Akademia naprawiła ówczesny błąd, nagradzając Newmana za sequel niejako z urzędu, bo nie dość, że Eddie Felson to jedna z najlepszych ról Amerykanina, to jeszcze po siedmiu nominacjach w końcu należało go nagrodzić. Pytanie jednak, czy gdyby nie widziano wcześniej Bilardzisty, statuetka również by poszła w ręce Newmana za Kolor pieniędzy.
W pierwszym filmie głównego bohatera poznajemy jako wygadanego, podającego się za sprzedawcę-lekkoducha, który niezbyt poważnym podejściem do gry czyni z siebie łatwy cel dla pierwszych lepszych. Oryginalny tytuł – The Hustler – oznacza naciągacza, kogoś, kto udaje, aby zmylić rywala, ale również osobę działającą szybko, a nawet agresywnie. Cały Eddie. Nie pokaże od razu, na co go stać, nie chce wystraszyć przeciwnika, który postawi więcej pieniędzy, jeśli będzie absolutnie pewien swego. A Felson doskonale wie, jak sprawić, aby pokazać się od tej najsłabszej strony. Jego problem polega na tym, że w rzeczywistości jest dokładnie taki, jakim chce, aby go widziano – niepoważnym pijakiem, potrafiącym trzymać kij i wbijać bile, ale zbyt pewnym siebie, aby być prawdziwym zwycięzcą. Dlatego przegrana z Fatsem jest nieunikniona. Wchodzi do jego klubu jak zawodowiec, z kijem w futerale, jasną zapowiedzią, że zamierza ograć mistrza i wielkim, od ucha do ucha, uśmiechem, nie zdając sobie nawet sprawy, że jest to kolejna poza. Może tym razem nie podawać się za handlowca, lecz z końcem pojedynku zrozumie, jak daleko mu do wizji idealnego siebie, jaką kreuje.
Z drugiej strony stołu Minnesota Fats. “Porusza się jak tancerka. I te jego pulchniutkie paluchy, te pociągnięcia – jakby grał na skrzypcach“. Opis rywala, jaki daje w pewnym momencie Eddie, być może więcej mówi o nim samym niż o Fatsie.
Bohater Newmana kocha tę grę, jest również fanem legendarnego zawodnika. Podczas pierwszej rozmowy z nim porównuje klub bilardowy do kościoła. Jeśli sport zastępuje religię w życiu Felsona, Grubas z Minnesoty musi się jawić jako istota boska.
I nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady, wystarczy tylko spojrzeć na niego – elegancko ubrany w garnitur, zawsze opanowany i skupiony, posypujący swoje dłonie talkiem nie przypomina podrzędnego gracza, lecz kogoś, przed kim ten sport nie ma żadnych tajemnic. Jednocześnie jest to osoba, która nadal cieszy się grą, po której nie widać wypalenia ani jakiejkolwiek rutyny. Jackie Gleason w tej roli ma w sobie wystarczająco dużo klasy, aby uczynić z bilardu sport elitarny, choć przecież film Rossena w sposób niezwykle obrazowy ukazuje tę dyscyplinę jako plebejską rozrywkę, pogrążoną w oparach papierosowego dymu i alkoholu. Mimo to dla Eddiego jest to świętość.
To, co się dzieje po ich pojedynku, jest przeniesieniem obrazu gry Eddiego na grunt prawdziwego, już nie sportowego, życia. Spłukany, opuszcza Charliego, a cały swój dobytek pakuje do schowka na dworcu, gdzie poznaje Sarę, kobietę dobrą i mądrą, ale pochłoniętą przez nałóg alkoholowy. Gra ją Piper Laurie, ta sama, która piętnaście lat później pojawi się w Carrie jako szalona matka tytułowej bohaterki; tutaj nosi w sobie więcej cierpienia, niż zadała je córce w tamtym filmie. Wkrótce Sara i Eddie zostają parą – on wprowadza się do niej, gdzie zapijają się w dni, gdy ona nie studiuje, śniąc o lepszej przyszłości. Jednak myśl o tym, aby wrócić do gry i ponownie spróbować pokonać Fatsa, jest zbyt silna. Ta ambicja doprowadzi ostatecznie do tragedii.
Ta zapoczątkowana jest przez pojawienie się Berta Gordona, menedżera Fatsa, człowieka, który podczas początkowego starcia nazwał Felsona przegranym, zanim jeszcze gra dobiegła końca. Osobnik inteligentny i przenikliwy, proponujący głównemu bohaterowi współpracę, gdyż widzący w nim ogromny talent. Grający go George C. Scott unika łatwego demonizowania swojej postaci, choć trudno inaczej patrzeć na Berta, jak na zimnego, wiecznie kalkulującego manipulatora. Tak bardzo domaga się kontroli, że podczas gry w ulubionego pokera zamiast alkoholu woli pić mleko. Kieruje Eddiem w pokrętny sposób i to samo próbuje również robić z Sarą, która jednak od razu poznaje się na nim. Ale mężczyzna popełnia błąd, niemal identyczny co bohater Newmana podczas swojego wielkiego pojedynku przy stole. Jest zbyt zapatrzony w swoją grę, aby zauważyć, dokąd ona prowadzi. Rozmiary tej klęski będą wypisane na twarzy Gordona, gdy spotkają się z Felsonem po raz ostatni.
Psychologiczny dramat Rossena – nie tylko reżysera, ale i współtwórcy scenariusza na podstawie książki Waltera Tevisa – więcej niż o sporcie mówi nam o tym, co się dzieje z człowiekiem, gdy ten zrozumie, że nie potrafi zapanować nad swoim życiem. Nad grą, w której myślał, że jest najlepszy.
Eddie i Bert przeceniają samych siebie, za co zostają ukarani. Ten pierwszy oczywiście dotkliwiej i wielokrotnie – na przestrzeni całego filmu traci pieniądze, godność, kciuki, kobietę, którą kochał, a przede wszystkim serce do gry. Czy coś zyskuje? Dostaje swoją szansę na rewanż z Fatsem, będąc już jednak wtedy zupełnie innym człowiekiem. Takim, który wie, że bilardowi bogowie nie istnieją. Że cena, jaką przyszło mu zapłacić za bycie najlepszym, jest za wysoka. Gdy widzimy go na sam koniec, zniszczonego, a jednocześnie grającego najlepszy bilard w swoim życiu, gorzka ironia tej opowieści niespodziewanie w nas uderza.
Szkoda, że Newman już wtedy nie otrzymał Oscara za postać tytułowego bilardzisty. W roli Eddiego jest wybitny, ani przez moment nie broniąc swojego bohatera. Czyni z niego ofiarę samego siebie, ukazując butę i przeświadczenie o własnej wielkości jako cechy, które łatwo nam w nim zaakceptować, nie dlatego, że są czymś dobrym (bo nie są), lecz dlatego, że w głębi ducha chcemy wierzyć, że „Szybki” Eddie rzeczywiście jest najlepszy. A przynajmniej, że potrafi to udowodnić. Podążamy za nim, ze świadomością, że po drodze czeka go wiele bólu i rozczarowania, ale koniec może przynieść upragnione zwycięstwo. Gdy to nadchodzi, nie ma uczucia spełnienia, satysfakcji ani radości. Jest tylko docenienie gry rywala i ciche zejście ze sceny, przy akompaniamencie jazzowej muzyki. Aż chce się zadać pytanie, czy Eddie cokolwiek w tym filmie wygrał.
korekta: Kornelia Farynowska