HAPPY END. Michael Haneke o rodzinie
Obchodzącemu osiemdziesiąte piąte urodziny George’owi Laurentowi (Jean-Louis Trintignant) znudziło się życie, obrzydła otaczająca go rodzina. Myśli już tylko o ucieczce. Najlepiej w zaświaty. Z kolei jego wnuczka Eve wpadła w depresję po tym, jak jej matka po poważnym zatruciu trafiła do szpitala. Dwunastolatka pozostała sama na świecie. Prawie sama. Do swojego domu przyjmuje ją jej ojciec Thomas (Mathieu Kassovitz), który po rozwodzie mieszka z kolejną ukochaną – Anais (Laura Verlinden). Owocem tego związku jest kilkumiesięczny maluch, spokojnie leżący w kołysce. Pozostaje jeszcze Anne (magnetyczna jak zwykle Isabelle Huppert), siostra Thomasa i córka George’a, właścicielka prężnie działającej firmy deweloperskiej. Anne musi jednocześnie zmierzyć się z dwoma problemami. Osiągnięciem porozumienia z nieprzewidywalnym i błądzącym w dorosłym życiu synem – Pierre’em (Franz Rogowski) – i poradzeniem sobie z prawnymi skutkami wypadku, do którego doszło na jednym z placów budowy.
Happy End to wielowątkowa opowieść o rodzinie. Rodzinie rozbitej, której członkowie nieporadnie szukają między sobą porozumienia. Michael Haneke opowiada o kilku dniach z życia Laurentów. Zmuszonych do zjednoczenia się, do podejmowania wspólnych decyzji. Reżyser w tym krótkim czasie diagnozuje to, co może leżeć u podstaw rodzinnego konfliktu. “Konflikt” może być nawet zbyt mocnym słowem. Haneke nie uderza w aż tak dramatyczne tony. Bardziej interesuje go zdefiniowanie nieporozumień, wyciągnięcie na wierzch tego, co niewypowiedziane. Ujęcie tego dystansu, jaki powstał między trzema pokoleniami Laurentów. Doprowadza do tego z ogromnym wyczuciem. Mimo wielości postaci i zamierzonej narracyjnej lakoniczności łatwo każdą z nich zrozumieć. Niektórych obdarzyć sympatią, innym współczuć.
W filmie Austriaka nie usłyszymy krzyku. Haneke rozbraja kolejnych bohaterów. To, co najciekawsze, dzieje się nawet nie w dialogu, ale w samej inscenizacji, ogrywaniu przestrzeni i lokowaniu w niej bohaterów. Bardzo często samo ustawienie kamery i jej odległość od postaci nadaje specyficzną, chłodną tonację Happy End. Najnowszy film Michaela Hanekego formalnie najbardziej przypomina Ukryte. Statyczne ujęcia, rozświetlone okna i dominujący biały kolor pozornie uspokajają widza. Tylko delikatnie tłumią one rozchwiany wewnętrznie świat. Białe kołnierzyki, bogate wnętrza nowocześnie urządzonych mieszkań w zabytkowych kamienicach, finansowa stabilność są jedynie opakowaniem, inną formą zniewolenia. Rodzina Laurentów od dawna przeżywa okres schyłkowy. Haneke skupia się przede wszystkim na tym, jak depresyjny nastrój powoli zaczyna się wdzierać do codziennego życia. Jak sztucznie utrzymywane związki zaczynają się rozstrajać. Austriacki reżyser chce uchwycić moment, kiedy to uczucie zaczyna być obecne również w świadomości bohaterów.
Happy End nie posiada jednej wiodącej postaci. To kino panoramiczne, mające ambicje kompleksowego i wieloaspektowego ujęcia jednego zjawiska. Początkowo swobodnie przeskakujemy przez kolejne wątki. Haneke kumuluje wtedy liczne rodzinne problemy. Małżeńska zdrada, eutanazja, rozwód czy próby samobójcze. W większości przypadków wyrażone są w subtelny sposób. Bez tragicznej tonacji w postaci sugestywnej muzyki czy aktorskiej szarży. Haneke doskonale potrafi wykreować u widza wrażenie niepewności. Haneke, zagłuszając dialog dźwiękami otoczenia bądź unikając planów bliskich, daje widzowi swobodę interpretacji. Reżyser doskonale zdaje sobie sprawę, że porusza się w tematyce bliskiej każdemu z nas. Wierzy w naszą wrażliwość i inteligencję. Happy End celowo wypełnione jest niedopowiedzeniami. Wątkami, w których z premedytacją zostawiono luki. To mistrzostwo scenopisarstwa.
Michael Haneke nie pozostaje również obojętny na szerszy kontekst. Bohaterowie filmu to reprezentanci najzamożniejszej francuskiej sfery, prawdziwi arystokraci. W kilku pobocznych wątkach reżyser zadaje pytania o ich społeczną odpowiedzialność. Konfrontacje na linii Francuzi–imigranci, bogaci–biedni, pracodawcy–pracownicy co chwila wybrzmiewają gdzieś w tle, wzbogacając pejzaż przedstawionego świata o kolejne odcienie. Nie sprawia to jednak, że produkcję Hanekego należy wpisywać w nurt kina zaangażowanego. Film Austriaka operuje w zupełnie innych rejestrach. Haneke nie wskazuje palcem, w Happy End nie ma katów i ofiar. Reżyser w delikatny sposób uwypukla niektóre zagadnienia, kontynuując wątki obecne w jego wcześniejszych produkcjach. Dla Hanekego najważniejszy jest opis i psychologiczna prawda. Jeśli jest ona brutalna, to wyrażona zostanie szeptem.
Happy End wchodzi pod skórę i niepokoi. W trakcie seansu trudno złapać oddech, choć Haneke ani przez moment nie przyspiesza. Twórca Białej wstążki panuje absolutnie nad każdym detalem. Zawsze trafia w punkt, z zegarmistrzowską precyzją. To znowu kino najwyższej jakości.
korekta: Kornelia Farynowska